Oszukani przez Białoruś i Rosję, obiecujące łatwą drogę do Europy, zmuszani przez białoruskich strażników granicznych do marszu przez granicę nawet wtedy, gdy wiedzą już, że Polska uchodźców nie wpuszcza. Wyłapywani w polskich lasach przez polską Straż Graniczną, wyrzucani z powrotem na Białoruś. Przepychani przez granicę wielokrotnie w jedną i w drugą stronę. Nieważni. Wykorzystywani w politycznych rozgrywkach, w cieniu których walczą o własne życie. Nie wiemy, ilu mimo wszystko przedostało się przez Polskę na Zachód. Nie wiemy też, i nie dowiemy się pewnie nigdy, ilu na Białorusi i w Polsce zmarło.

Reporterka Rut Kurkiewicz, współautorka wstrząsającego dokumentu "Byliśmy więźniami państwa polskiego", rozmawiała z kilkoma z tych, którzy próbowali przekroczyć granicę. Zapytała, przed czym i przed kim uciekali z ojczyzny. Jak wyglądało ich życie tam, skoro byli gotowi zaryzykować je na granicy białorusko-polskiej.

Zbiór relacji migrantów ukaże się dzięki wsparciu Fundacji Naprzód. Poniżej prezentujemy historię opowiedzianą przez jednego z rozmówców Rut Kurkiewicz.

Nazywam się Ghith, mam 28 lat, pochodzę z Syrii. Nie jestem religijny.

Pomysł ucieczki przyszedł mi do głowy po raz pierwszy w 2015 roku, kiedy ludzie masowo zaczęli emigrować z Syrii w poszukiwaniu bezpieczeństwa. W tamtym czasie nagminne były aresztowania, bombardowania, a ludzie byli umieszczani w obozach dla uchodźców na terenie kraju. Wtedy nie byłem jeszcze poszukiwany, ale już działałem aktywnie na demonstracjach przeciwko reżimowi Baszszara al-Asada. Aresztowanie było jedynie kwestią czasu, zwłaszcza, że moja rodzina była znana w mieście jako związana z opozycją. Mój wujek, jako opozycjonista, miał zakaz wjazdu na terytorium Syrii.

W 2015 roku studiowałem inżynierię mechaniczną na Uniwersytecie Al-Baath w Homs, co pozwalało mi odraczać obowiązkową dla wszystkich mężczyzn w Syrii służbę wojskową. Cały kraj płonął, skonfliktowane ugrupowania walczyły ze sobą. To był kulminacyjny moment wojny domowej.

Codziennie starałem się dotrzeć z Salamiji na uniwersytet w Homs. Ta droga w normalnym przypadku zajmuje około godzinę autobusem, ale wtedy mogła trwać nawet kilka godzin. Obecność uzbrojonych bojówek i snajperów wzdłuż drogi, starcia między armią a zbrojnymi siłami opozycji lub Państwa Islamskiego... To wszystko zmuszało nas do chowania się w autobusie, zasłaniania zasłon, czasem na wiele godzin. Często musieliśmy też zmieniać trasę. Już w Homs wszędzie były uzbrojone milicje. Tylko czekały, żeby złapać kogoś w punktach kontrolnych rozstawionych w całym mieście. Łamanie prawa, wymuszenia i łapówki były na porządku dziennym. Idąc na uczelnię, bałem się każdego dnia.

Nie wiedziałem, czy dożyję do następnych zajęć na uniwersytecie. To napięcie stało się nie do wytrzymania. Postanowiłem wyjechać i poszukać bezpiecznego życia gdzieś indziej.

Zarezerwowałem bilet lotniczy do Turcji, ponieważ w tamtych czasach Syryjczycy mogli wjeżdżać do tego kraju bez wizy. Gdy przyjechałem na lotnisko okazało się, że moje nazwisko znajduje się na liście poszukiwanych do wojska. 

Po wielogodzinnej kontroli i sprawdzeniu mojej tożsamości, mimo że pokazałem wszystkie dokumenty zaświadczające, że jestem studentem i że to niemożliwe, abym był poszukiwany do służby wojskowej, aresztowano mnie. W areszcie na lotnisku spędziłem kilka dni, a stamtąd przeniesiono mnie do Wydziału Rekrutacji wojskowej. Tam okazało się, że była to pomyłka. Służby szukały nie mnie, a kogoś o tym samym nazwisku. Wypuszczono mnie, ale moje nazwisko i tak zostało na liście poszukiwanych do wojska. Musiałem zacząć się ukrywać.

Przez około trzy lata ukrywałem się w domu. Od czasu do czasu pożyczałem dokumenty tożsamości od przyjaciela, żeby wyjść na zewnątrz lub pójść na uniwersytet w Homs i zdać egzaminy. 

Życie było bardzo trudne, ponure. Ciągle brakowało elektryczności, często przez wiele dni nie mieliśmy nawet wody. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Nie mogłem już siedzieć bezczynnie. Postanowiłem zaryzykować. Mimo listu gończego zacząłem pracować z moim ojcem, który miał sklep sprzedający środki czystości i artykuły spożywcze. 

Był 2019 rok. Pracowałem, wiedząc, że każdy może mnie rozpoznać i donieść na mnie do służb. Strach był wszechogarniający. Wiedziałem, że jeśli coś mi się stanie, nie będę mógł nawet pójść do szpitala. Pewnego dnia uderzyłem się w głowę drzwiami sklepu. Potrzebowałem prześwietlenia, a wiedziałem, że szpital jest pełen żołnierzy, którzy na pewno mnie zdemaskują. Po kilku telefonach mój ojciec zdołał pożyczyć dowód osobisty od sąsiada i on zabrał mnie do szpitala na rentgen głowy. 

Tak żyłem do 13 czerwca 2020 roku. Tego dnia zostałem aresztowany przez żandarmerię wojskową. Zwolennik al-Asada doniósł na mnie do władz. W areszcie przez cztery dni wraz z ośmioma innymi osobami siedzieliśmy w zgniłej, podziemnej celi. Trzymali nas prawie bez jedzenia i wody. Piliśmy z toalety. Następnie zostałem zabrany na posterunek Żandarmerii Wojskowej w Hamie, gdzie spędziłem tydzień z około czterdziestoma innymi więźniami, w celi o powierzchni pięciu metrów kwadratowych. Było tam prawie zupełnie ciemno, mieliśmy tylko jedno małe okienko pod sufitem. Brakowało powietrza, panowała duchota i smród. Ponieważ toaleta była w tym samym pomieszczeniu, na podłodze było pełno brudu. Mimo to żołnierze rzucali nam jedzenie - jedną kromkę suchego chleba na cały dzień - na podłogę.

Przesłuchiwano nas i torturowano, by wydobyć zeznania, dlaczego tak długo ukrywaliśmy się przed wojskiem i czy znamy jeszcze innych dezerterów. 

Następnie stamtąd przeniesiono mnie do więzienia Al-Baluni w Homs. W hali więziennej przebywało około sto dwadzieścia osób. Przestrzeń dla jednej osoby wynosiła mniej niż pięćdziesiąt centymetrów, można było spać tylko na boku. Każdy miał ciągle czyjeś nogi na swojej głowie. Panował nieprawdopodobny ścisk.

Musieliśmy siedzieć w idealnej ciszy. Każdego, kto złamał ten rozkaz i hałasował w ciągu dnia, zabierano w nocy do sali tortur .

Żołnierze przywozili nowych więźniów by skompletować tak zwany "Ganzir" czyli łańcuch. Gdy Ganzir był „pełny”, zostaliśmy przewiezieni do Aleppo, ale nie wojskową ciężarówką czy więźniarką. Wieźli nas w tirze - chłodni do transportu mięsa. Czterdzieści osób, z nogami skutymi żelaznymi łańcuchami w tej lodówce. Trzy osoby zemdlały podczas transportu, ponieważ brakowało tam powietrza. 

Więzienie w Aleppo, do którego trafiliśmy, było jak z amerykańskich filmów, gdzie gangi więzienne kontrolują wszystko, sprzedają narkotyki, broń i wszystko co chcesz, jeśli masz wystarczająco dużo pieniędzy. Przesiedziałem tam dwa dni i stamtąd wysłali mnie na szkolenie wojskowe. 

Podczas pobytu w więzieniu zaraziłem się świerzbem, więc po przyjeździe zgłosiłem się do wojskowego lekarza. Dowiedział się o tym mój ojciec. Natychmiast złożył wizytę jednemu z ważnych oficerów w armii, aby dali mi - oczywiście nie za darmo - 24-godzinną przepustkę. Nie wróciłem do wojska i znowu zacząłem się ukrywać w Salamijji. Moja rodzina co miesiąc płaciła łapówki kilku członkom żandarmerii wojskowej, aby nie złapali mnie ponownie. To były duże sumy, nawet w wysokości miesięcznego żołdu. Żandarmi co chwila podnosili koszty łapówek. Pewnego dnia nie byliśmy już w stanie dalej płacić.

We wrześniu 2021 roku odwiedził mnie przyjaciel i powiedział o możliwości wyjazdu przez Białoruś. Miał kontakt do przemytnika, który mógłby nas przerzucić do Libanu, załatwić wizę i całą dalszą drogę do Europy. Zgodziłem się natychmiast.

Kiedy przekroczyliśmy granicę z Libanem, zobaczyliśmy zbliżający się samochód tak zwanej „ochrony czwartej dywizji”. Przemytnik przestraszył się wojska i uciekł. Żołnierze pobili nas, ale ostatecznie puścili nas wolno. Przez kilka następnych dni ukrywaliśmy się, czekając na wizę białoruską, której ostatecznie nie udało się załatwić. Przemytnik wziął pieniądze i oszukał nas. Musieliśmy wrócić do Syrii, po raz kolejny nielegalnie przekraczając granicę. 

Po powrocie do kraju zupełnie straciłem nadzieję, że kiedykolwiek się wydostanę. Szanse na wyjazd wydawały mi się stracone. Postanowiłem pogodzić się z sytuacją i próbować jakoś żyć. Z moją dziewczyną podjęliśmy decyzję o ślubie.

Miesiąc później dostałem kolejną informację o innym przemytniku, który może zorganizować wizę do Rosji, a stamtąd drogę na Białoruś i dalej, do Europy. Przemytnik zapewniał, że ta opcja jest łatwa i bezpieczna. Z Moskwy pojedziemy samochodem, jakiś fragment trzeba będzie przejść pieszo, ale wszystko miało być sprawdzone i bezpieczne. 

Długo rozmawialiśmy z żoną i całą rodziną, czy warto ryzykować kolejną podróż. W końcu zdecydowałem się wyjechać. Była to najtrudniejsza decyzja w moim życiu, by zostawić wszystko za sobą i zacząć wszystko od nowa, zostawić ludzi, których kocham. Równocześnie nie mogłem dłużej żyć w strachu i ukrywać się. 

Po raz kolejny zostałem przeszmuglowany do Libanu, gdzie przez kilka dni czekałem na wizę do Rosji. Z przemytnikiem byłem umówiony na lotnisku w Moskwie. Stamtąd mnie odebrał i czekałem kolejne kilka dni w hotelu. Po jakimś czasie pojawił się umówiony transport - samochodem dojechaliśmy na Białoruś. Wbrew ustaleniom, przemytnicy porzucili nas na granicy białoruskiej.

Spędziłem miesiąc w lesie, próbując przetrwać. Kilka razy próbowałem przekroczyć granicę i dostać się do Polski, ale strażnicy wypychali nas z powrotem do lasu. Po kolejnej próbie aresztowano mnie, i umieszczono na wiele miesięcy w tak zwanym strzeżonym ośrodku dla cudzoziemców, które w praktyce jest więzieniem. Byłem tam przez pięć miesięcy. W tym czasie razem z innymi osobami podjęliśmy dwa strajki głodowe, z których drugi zakończył się sukcesem - wypuszczono nas na wolność po 10 dniach głodówki. 

Obecnie jestem w Niemczech i staram się wejść w tutejsze procedury uchodźcze. Chociaż miałem szansę na status uchodźcy, nie chciałem zostać w Polsce, w kraju, który potraktował mnie z taką nienawiścią.