9 sierpnia odbył się pogrzeb prof. Andrzeja Zieniewicza, wyjątkowego humanisty i wykładowcy o lewicowych wartościach.



Był historykiem literatury, wykładowcą Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, dwukrotnym kierownikiem Zakładu Literatury XX i XXI Wieku w Instytucie Literatury Polskiej UW (od 2000 do 2008, a potem od 2016 roku), autorem jakże cennych dla humanistyki publikacji, ale również częstym gościem i komentatorem zjawisk społeczno-kulturowych w audycjach TOK FM.

Wcześniej Andrzej Zieniewicz pełnił funkcję Dyrektora Centrum Języka Polskiego i Kultury Polskiej dla Cudzoziemców „Polonicum”, był też członkiem Rady Wydziału Polonistyki UW, a także Stowarzyszenia „Bristol” Polskich i Zagranicznych Nauczycieli Kultury Polskiej i Języka Polskiego jako Obcego. W latach 1986–1994 przebywał w Turcji, gdzie założył katedry filologii polskiej na uniwersytetach w Ankarze i Stambule.

Poza fikcję

„Jak popatrzymy na jego dorobek – mówił w audycji »OFF Czarek« Przemysław Czapliński – on coraz bardziej zanurza się w literaturę czy piśmiennictwo, które jest jak najbliżej rzeczywistości, czyli w dokumentaryzm, autobiografizm”. A więc w kategorie oscylujące „na pograniczu fikcji i dokumentu. Dlaczego? Dlatego, że chciał chyba coraz bardziej połączyć jedno z drugim albo nie dopuścić, żeby się te brzegi rozjeżdżały dalej”. Najbardziej interesowała go zatem „perspektywa, która pozwala traktować cudze życie jako dowód”, w której „literatura nie jest już literaturą, a jakąś bezpośrednią ingerencją w świat, gdzie pisanie jest równocześnie zaangażowaniem w historię. Mieszają się tu perspektywy polityczna, socjologiczna, ekonomiczna”.  

Nie da się już dłużej budować przekonującej opowieści o świecie, społeczeństwie, państwie za pomocą czysto fikcjonalnych konstrukcji czy narracji oderwanych od własnego uwikłania i doświadczania opisywanej rzeczywistości. Okazuje się to zresztą „obiektywnie” niemożliwe: każda fikcja będzie tak naprawdę falsyfikacją samej siebie. Pytanie nie brzmi zatem – mówi Zieniewicz – czy autor „istnieje” (jego ślady zawsze odnajdujemy w tekście, albowiem „sytuacja poznawcza wytwórcy dzieła nie jest ani moralnie, ani ideologicznie, ani obyczajowo neutralna”), tylko w jaki sposób przejawia się jego obecność co czyni „ze sobą i ze światem przy pomocy swego utworu”, jakie gry z czytelnikiem uprawia, żeby ukryć lub ujawnić samego siebie, oraz jak autoryzuje swoje wypowiedzi, by nie popaść przy tym ani w skrajny subiektywizm, ani w naiwny autentyzm.

Zieniewicz traktował literaturę jako pole zaangażowania społecznego, dystansując się od „czystej” fikcji również dlatego, że wyprowadza ona autora „jako »zmyślacza« […] poza obszar uczestnictwa w opowiadaniu, a więc pozwala mu nie ponosić jego kosztów (społecznych, prawnych, ideologicznych)”. Dostrzegał jednak ważne funkcje artystyczne i estetyczne dzieła, postulując „splot fikcji i prawdy”.

Propozycje naukowe Zieniewicza odpowiadały na przemiany społeczne, kulturowe, polityczne i postępującą wraz z nimi ewolucję zarówno strategii pisarskich, jak i form polityczności. Rozwijające się od lat pięćdziesiątych nowe konwencje gatunkowe (tzw. proza sylwiczna, operująca fragmentem i patchworkiem, quasi-pamiętniki, literatura dokumentu osobistego), które złożyły się na zwrot autobiograficzny w latach siedemdziesiątych, połączył z jednej strony z bieżącymi wydarzeniami społeczno-politycznymi w Polsce (jak wystąpienia w Radomiu i Ursusie z 1976 roku), z drugiej – z ogólniejszymi zjawiskami kulturowymi:

„Wojny, rewolucje, ludobójstwa poszarpały oczywistość świata, tak że opis »zjawisk« zaczął być w XX stuleciu kształtowany przez skomplikowany wzór opowiadania na własny rachunek, przez splot uczestnictwa i dystansu […] – przez wiedzę wyzutą z jakiejkolwiek »niewinności«, niedostrzegalną spoza kategorii osobistego świadectwa”. „Prorocy wielkich przemian, Hegel, Marks, Lukacs, Althusser ustąpili miejsca wizjonerom nowych tezaurusów i encyklopedii. […] W rezultacie cala sieć międzyludzkich spoiw, stwarzająca historyczność tła literatury […] ewoluuje w ostatnim półwieczu od wizji wspólnotowo-procesualnych ku nowym wyobrażeniom: traumy-szyfru” – diagnozował Zieniewicz na początku lat dwutysięcznych.   

Począwszy zatem od debiutanckiej książki Idące Wilno. Szkice o Żagarach (1987), poprzez Obecność autora. Style rzeczywistości w sylwie współczesnej (2001), Pakty i fikcje. Autobiografizm po końcu wielkich narracji (2011) czy Sceny biografii. Ja pisarskie w pamięci autobiograficznej (2022) widać u Zieniewicza „konsekwentne, stopniowe dochodzenie do rzeczywistości”, jak mówił Przemysław Czapliński. Rzeczywistości – należy dodać – mocno nieoczywistej, migotliwej i z dekady na dekadę coraz bardziej skomplikowanej.

Głęboki sen (nie)sprawiedliwego

W artykule Czułość i wrogość przemian (migracje, reforma rolna i socrealizm w perspektywie „prześnionej rewolucji”) Zieniewicz przeprowadził istotną polemikę z głównymi tezami Andrzeja Ledera. Leder mianem „prześnionej rewolucji” określił wydarzenia w Polsce lat 1939-1956, wśród których na pierwszy plan wysuwa się reforma rolna. Była to niewątpliwa rewolucja, twierdził Leder, jednak przyniesiona na bagnetach obcych wojsk i przeprowadzona bez udziału klas ludowych, w imieniu których występowała. Rzekomy podmiot przemian historycznych w tej koncepcji okazywał się raczej jednym z ich przedmiotów, którego nie zaproszono do uczestnictwa w rewolucyjnym tańcu.

„Prześnienie” dotyczyło dwóch głównych aspektów, najistotniejszych dla naszych rozważań. Po pierwsze, wykluczenie dużych mas ludności z udziału w rewolucji sprawiło, że dotychczasowi podporządkowani nie mogli odpowiednio przepracować traum i pomścić wielowiekowych krzywd, gdyż ich wróg klasowy – czyli ziemiaństwo – zniknął niejako samoistnie. W psychoanalitycznym ujęciu Ledera tymczasem „trzeba pamiętać, że pierwszą potrzebą skrzywdzonych jest zadośćuczynienie. Dopóki zadośćuczynienie się nie dokona, wszystko inne jest nieważne”. Natomiast „rewolucja została doświadczona przez polskie społeczeństwo niczym koszmarny sen; sen, w którym spełniają się najskrytsze i najokropniejsze marzenia i lęki. Sen jednak, […] w którym owo spełnienie marzeń i lęków jest doświadczane pasywnie, bez podmiotowego udziału”.

Po drugie, wyzwolenie uciskanych, dokonane niejako z zewnątrz, wytworzyło rodzaj „pustki symbolicznej”, uniemożliwiając powstanie nowego, spójnego tożsamościowo podmiotu ludowego. Za niewątpliwą emancypacją ekonomiczną nie postępowały bowiem takie przemiany sfery symbolicznej, które zdolne byłyby reprezentować warstwy niższe czy też z którymi lud mógłby się utożsamić. Brakowało ważnego czynnika wspólnototwórczego. „Problem polega więc na tym, że poczucie krzywdy w Polsce nie stworzyło języka politycznego. Owszem, operuje językiem żałobnym, językiem wykluczenia moralnego, wreszcie językiem odwetu »przywracającego ład moralny«, ale żaden z nich nie stwarza płaszczyzny współistnienia. Politycy, którzy chcieliby do »ludu krzywdy« przemawiać językiem polityki […] pozostają dla niego »niemi«” – pisał Leder, przerzucając pomost pomiędzy rewolucją lat 1939-1956 a czasami dzisiejszymi.

Ta rewolucja nie była prześniona…

Zieniewicz odpowiada Lederowi dość bezpośrednio: „Była to polska rewolucja, w której »prześnienie« wierzę z trudem, choćby przez pamięć doświadczeń własnej rodziny, w kwestii zaś niewypracowanego imaginarium tej rewolucji, to owszem, wypracowano je, jeszcze jakie – tylko do dzisiaj się tego wstydzimy”. Podkreśla zatem, że to nie „prześnienie” – a więc „nieprzyjęcie do wiadomości rewolucji, dokonanej cudzymi rękami” – jest tutaj problematyczne, lecz kwestia „wymuszonego przebudzenia właśnie”. Inteligencki wstyd bowiem, stanowiący podstawę wyparcia, uniemożliwił przepracowanie przez polską kulturę stosunku do tego okresu i własnego zaangażowania inteligencji w romans z socrealizmem, który bywał w historii zbywany albo milczeniem, albo śmiechem z systemowych absurdów.

„Tyle że ów śmiech późniejszy, z socrealizmu, z migracji »wsioków« do miast, z reformy, jawi się jako bardzo drobnomieszczańska (kołtuńska właściwie) reakcja bystandera, który nie widzi, że całe pokolenie Polaków »ze wsi, z miasteczek« w latach 1945-1956, w entuzjazmie wiary i samokształcenia, w biedzie i rzeczywistym awansie, pracowicie nabywało światopogląd, który następnie z hukiem zawalił im się na głowy”.

Zieniewicz analizuje zatem trzy sprzężone ze sobą procesy, niejako składowe ówczesnej rewolucji: migracje, reformę rolną i socrealizm. Traktuje je jednak co najmniej ambiwalentnie. Z jednej strony, oczywiście, uznaje ich narzuconą przez strukturę państwową proweniencję. Z drugiej natomiast wskazuje, że „procesy »uwłaszczenia«, skolektywizowania, zinstytucjonalizowania, »usłusznienia« świadomości” miały „rozmaity charakter, niekoniecznie od razu zniewolenia umysłu, przykładem choćby ogromna – po wojnie – potrzeba życia i pracy w bezpieczeństwie, na terenach czy w miastach i fabrykach należących do Polski”.

Z jednej strony zatem „autoopowieść ideologicznie poprawna była zupełnie niewiarygodna, ale równie niewiarygodne byłoby udawanie, że się tej władzy nic nie zawdzięcza”. W Roku myśliwego Czesław Miłosz „podkreśla jednoczesną niemożliwość akceptacji tamtej rzeczywistości […] ale i zupełną jałowość jej »dezakceptacji«”: „Co się dzieje – pyta za Szestowem – jeżeli stoimy przed wyborem: albo prawda, albo życie?”. Życie okazało się dla wielu rzeczywistością nieodwołalną, wymusiło nowe figury dyskursu afirmatywnego i „samoprzekonywania się”: nie było innej drogi dla tych, którzy naprawdę pragnęli – jak Tadeusz Konwicki – „wstąpić w świętą rzekę losów robotniczych”, ale nie było też alternatywy dla tej części społeczeństwa, które autentycznie chciało budować nowy, sprawiedliwszy ład powojenny.

Zieniewicz, jak dało się już zauważyć, poddaje również rewizji samo zjawisko socrealizmu, tak piętnowanego zgodnie przez historyków, badaczy literatury, twórców czy politologów. Dla niego socrealistyczne „pisarstwo miało być […] nie tylko opisem przemian, lecz aktywnym w nich uczestnictwem, czynem partyjnym na budowie, więc zarówno odpowiedzią na zapotrzebowanie społeczne, jak argumentacją uświadamiającą odbiorcę […] – co jest, last not least, także prawdziwą historią tego socrealistycznego pisania o wsi, o migracjach, o początkach budowy i przebudowy kraju”. „Lata 50. bowiem – podsumowuje badacz – z ich stylem ruin, budów, zaangażowania […], masowych pieśni, pierwszomajowych pochodów, współzawodnictwa pracy, plakatowego optymizmu, wznoszonego Pałacu Kultury i Nauki, są w pamięci (już kulturowej) wciąż obecne, lecz – jak w filmie Wajdy o człowieku z marmuru – […] głęboko utopione”.

Wyjątkowy wykładowca

„Uwielbiany przez studentów”, „wspaniały znawca, mówca i rozmówca”, „niezwykle życzliwy człowiek”, „ który uskrzydlał, rozbawiał, pokazywał nowe oblicza rzeczywistości” – możemy przeczytać na stronach Instytutu Literatury Polskiej UW lub w komentarzach studentów/studentek. I nie ma w tych sformułowaniach nic z przesady.

Pamiętam zajęcia z prof. Zieniewiczem jako niekończące się konwersacje – czasem nawet polemiki – osadzone w szerokich kontekstach kulturowych, filozoficznych, społecznych. Egzaminy z nim były wzajemną wymianą spostrzeżeń i interpretacji, dialogiem – a nie przepytywaniem. Zdarzało się, że to on więcej wtedy mówił niż ja. Podczas ostatniego spotkania egzaminacyjnego online jeszcze bodaj rok temu rozmawialiśmy o bieżącej sytuacji politycznej, a on pokazywał mi swoje bandanki i maseczki, w których uczestniczył m.in. w czarnych protestach.

Zawsze starał się podążać (oczywiście, niebezkrytycznie) za nowymi trendami, dyskursami, poetykami i zjawiskami kulturowymi. Na początku lat dwutysięcznych wziął na siebie rolę propagatora neolingwizmu – nowego nurtu w poezji, uprawianego głównie przez ówczesnych lub byłych studentów i studentki Zieniewicza, a koncentrującego się na języku jako narzędziu tyleż komunikacji (intymnej, społecznej), co opresji w świecie przemian kapitalizmu. To Zieniewiczowi zawdzięczamy pierwszą konferencję naukową o neolingwizmie i wprowadzanie tego zjawiska do programu nauczania akademickiego.

Joanna Mueller, poetka, krytyczka, absolwentka warszawskiej polonistyki, napisała w komentarzu na Facebooku: „od wczoraj ze smutkiem myślę o tym, że wprawdzie często się droczyliśmy, złościliśmy na siebie, ale jednak ‘Zenek’ był jednym z najbardziej otwartych na młodych ludzi, ale też po prostu na nowe głosy, człowiekiem na polonie UW, bardzo żal”.

Trudno cokolwiek dodać – takim zapamięta go zapewne większość studentów i współpracowniczek.  


Foto: PAP / Paweł Supernak.