„Polska „elita” ściga się na najgłupszą obronę chamskiej wypowiedzi Olgi Tokarczuk” – trudno było o lepszy komentarz w tym gorącym, lipcowym temacie niż słowa Tomasza Gardzińskiego ze „Spidersweb”.A zarzuty klasizmu wobec autorki Czułego narratora nie były „gównoburzą” czy „idiotyczną awanturą”, wbrew temu, jak je próbowali deprecjonować przedstawiciele liberalnych lub nawet lewicowych elit i ich mediów. Nie przeszkodziło im to zresztą angażować się w konflikt i kasować grubsze albo cieńsze hajsy za swoje repliki, w efekcie czego przez dwa tygodnie w gazetach, portalach, soszjalach i podkastach nie cichły echa krucjaty w intencji noblistki, której świętości poszargane zostały bezczelnie przez „obskurancki” alt-left.
Skoro jednak publicystyczne emocje liberałów musiały wreszcie opaść, warto przyjrzeć się z merytorycznego dystansu fenomenowi tej defensywnej kampanii, która szybko przyjęła charakter antylewicowej ofensywy.
Kiedy podobne do słów o „idiotach” inwektywy wybrzmiewają ze strony PiS-u pod adresem bliskich liberałom grup defaworyzowanych, systemów wartości, „wolnych sądów” albo jeszcze wolniejszych mediów – oburzowi nie ma końca. Tymczasem wszelkie ujawniane po stronie anty-PiS-u symptomy pogardy klasowej są oceniane jako głupie inby, wakacyjne tematy zastępcze, spektakle znudzonych, lewicowych aktywistek.
Zarzucenie klasizmu inteligenckiej klasie średniej, budującej na nim najczęściej własną dystynkcję, jest bowiem działaniem perwersyjnym wręcz: uderzeniem w sam rdzeń jej wątłej tożsamości i próbą zakwestionowania naturalnego porządku kulturowej hegemonii.
Dlatego ta liberalna kontrofensywa to jeden z wielu powtarzanych co jakiś czas symbolicznych gestów odtwarzania status quo. W dodatku okazja przednia: obrona wypowiedzi o „idiotach” pozwala sięgnąć po autorytet instytucjonalny noblistki, aby nie było wątpliwości, gdzie jest czyje miejsce. A że najlepszą obroną jest atak, czołowi boomerzy polskiej opozycji – Tomasz Lis i wtórujący mu Leszek Balcerowicz, Jan Hartman, Tomasz Sekielski – nie tylko stwierdzają „oczywistości”, że „literatura nie jest dla idiotów”, ale też lewicowe reakcje demonizują jako „ideologiczny terror”, „zastraszanie i zaszczuwanie” elit, zamach na wolność słowa, trywialną poprawność polityczną, represje, prowadzące wszak do zbrodni komunizmu, ostracyzm, fanatyzm, „pręgierz równościowych doktrynerów” itd. Kompletnie nie zaskakuje obecność w gronie obrońców takich postaci jak Agnieszka Holland, Magdalena Środa, Jakub Żulczyk, Jerzy Sosnowski czy Edwin Bendyk – beneficjentów i beneficjentek festiwalu Góry Literatury, opłacanych przez Fundację Olgi Tokarczuk i do znudzenia odtwarzających te same argumenty, że „idiota” to nie piętnujące określenie medyczne lub antyludowe, lecz pospolite, a cały flejm odwraca tylko uwagę od spraw najwyższej wagi. Bendyk śladem Eco i Carrière’a znajduje więc różnicę między „głupkami” a „idiotami”; ci ostatni, do których należeć mają również lewicowi oponenci, „nie wahają się głosić publicznie z pełną stanowczością banalnych prawd lub forsują pozornie spójne, ale logicznie niekompletne wypowiedzi, łączące w całość elementy niemające związku z istotą omawianego problemu”. Do chóru tych głosów dołącza Inga Iwasiów: „Boję się pozorów, łatwych klasyfikacji, powierzchownych wglądów. […] Tymczasem na zapleczu naszej troski o poprawność trwają wielkie i zbrodnicze operacje, dzieje się zło, sączy nienawiść”.
Kim są „idioci” z frazy Tokarczuk
Ale od początku. Tokarczuk podczas dyskusji na własnym festiwalu uznała:
„Powiedzmy sobie szczerze, proszę państwa, cała literatura, jakakolwiek, gatunkowa, niegatunkowa… Literatura nie jest dla idiotów. Ja nie… nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać. I że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, trzeba jakby mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy – tak jak mówiłam – one są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie, i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do… jakby do krajanów swoich”.
Celowo przytaczam ten przydługi fragment, wychodząc naprzeciw zarzutom „wyrywania z kontekstu” słów o „idiotach”, dla których układ odniesienia wydaje się jednak oczywisty: „idioci” to ci „nieinteligentni”, bez „kompetencji” lekturowych, wiedzy i „rozeznania w kulturze”, bez „wrażliwości”, ci spod przysłowiowych „strzech”. To wreszcie też ci, którzy nie czytają, a na których, o ironio, wskazują sami rzecznicy Tokarczuk, odżegnujący się od klasowego kontekstu jej słów, by za chwilę przypisać im konstatację faktów: że w subkulturze czytelniczej uczestniczą przecież nieliczni. I nie trzeba nawet słyszeć o koncepcji Pierre’a Bourdieu oraz jego kontynuatorów czy korzystających z niej badaniach socjologicznych Macieja Gduli, Mikołaja Lewickiego lub Przemysława Sadury, żeby zdefiniować naznaczoną tutaj grupę. Skoro jednak pokruszono o nią kopie, sięgnijmy w pewnym uproszczeniu po te narzędzia.
Kapitał kulturowy wraz z kapitałem społecznym i ekonomicznym współokreśla dynamikę klas społecznych, ich dyspozycje, praktyki, potencjały i style życia, ale też ograniczenia. W jego skład wchodzą m.in. postawy, kompetencje kulturowe (w tym czytelnicze i piśmiennicze) i materialne dobra kulturowe (np. książki), wiedza, znajomość konwencji, sposoby posługiwania się językiem, preferencje estetyczne, kwalifikacje, wykształcenie instytucjonalne lub potwierdzone certyfikatami uprawnienia. Kapitał ekonomiczny obejmuje majątek czy poziom zarobków, a społeczny – więzi, wpływy, znajomości, solidarność grupową oraz sieci wsparcia. Zarówno wszystkie te kapitały, jak i umiejętności ich pomnażania są w przeważającym stopniu dziedziczone i reprodukowane, rzadziej rozwijane poza własną przynależnością społeczną. Najmniej zasobów pozostaje w dyspozycji jednostek z klasy ludowej i to im najtrudniej dokonywać wymiany jednych kapitałów na inne, co wiąże się z logiką tzw. kultury prawomocnej, nad którą symboliczną dominację sprawuje klasa średnia. W przypadku ludowego kapitału kulturowego i odmiennych praktyk tej klasy nie chodzi więc o obiektywne jakości, lecz zasadę funkcjonowania hegemonicznego pola, które odmawia im uznania i narzuca własne reguły wytwarzania prestiżu oraz drogi awansu. Jedną z nich jest czytelnictwo.
Z badań Biblioteki Narodowej wynika, że zarówno na czytanie, jak i inne formy uczestnictwa w kulturze oficjalnej wpływa głównie poczucie bezpieczeństwa bytowego, czas wolny, poziom zmęczenia pracą zawodową lub opiekuńczą i sam rodzaj wykonywanej pracy, a najczęstszym źródłem czytanych książek są zakupy. To czynniki uzależnione przeważnie od kapitału ekonomicznego. Czytelnictwo wzrasta wraz z wykształceniem, a najwięcej czytających mieszka w miastach co najmniej dwustutysięcznych. „Kolejne pod względem popularności sposoby pozyskiwania czytanych książek są skorelowane z relacjami społecznymi i prawdopodobieństwem, że jest w nich miejsce na praktyki czytelnicze. Są to: pożyczanie książek od znajomych lub rodziny oraz otrzymywanie prezentów książkowych” (kapitał społeczny), a na trzecim miejscu plasuje się korzystanie z domowych bibliotek. Struktura czytelnictwa jest więc w Polsce silnie uklasowiona, na co zwraca też uwagę Roman Chymkowski w rozmowie z Magdą Majewską w „Krytyce Politycznej”:
„[…] kultura czytelnicza to kultura kręgów prywatnych, dziedziczona w rodzinie jak kapitał kulturowy, w taki sposób, że wychodząc z czytających rodzin, trafiamy do czytających kręgów społecznych, i odwrotnie – wychodząc z nieczytających rodzin, zazwyczaj trafiamy do nieczytających grup. Można więc powiedzieć, że kulturę czytelniczą dobrze opisuje stworzona przez Pierre’a Bourdieu kategoria reprodukcji kultury. […] To niepokojące zjawisko – społeczeństwo, które rozpada się na dwie skrajne populacje, coraz częściej niemające ze sobą żadnego wspólnego języka”.
Gdy powiążemy wszystkie te zmienne w splot trzech wspomnianych kapitałów, algorytm na pierwszym miejscu wskaże klasę ludową jako reprezentanta owych „idiotów” z wypowiedzi autorki Czułego narratora. I nie zmieni tego erudycyjna ekwilibrystyka Jerzego Sosnowskiego, który post factum próbuje w kuriozalnych, intertekstualnych grach przewartościować klasistowskie sensy słów Tokarczuk, twierdząc: „to nie wyraz niechęci do czytelnictwa na wsi”, bo kto widział jeszcze chaty kryte strzechą (sic!), tylko rzekoma „aluzja do słów Mickiewicza […], a bliżej do trawestującego go Witkacego: »Nie zabrną me twory popod żadne strzechy, bo wtedy na szczęście żadnych strzech nie będzie…«”. Dalej już w mało wyrafinowany sposób cechy „idiotów” próbuje przypisać krytyk lewicowym adwersarzom noblistki: „Jeśli ktoś tego nie wie, to – przepraszam bardzo – ilustruje własnym przykładem podstawową tezę Autorki: że książki, wypowiedzi pisarzy, są zawieszone w kulturze”.
Rozwój osobisty, głupcze!
Cała zresztą kwiecista mowa adwokacka Sosnowskiego doskonale się sama dekonstruuje. Powołując się na dzieło konserwatywnego liberała, Sosnowski usprawiedliwia oczekiwania Tokarczuk wobec czytelników: „[Trzeba mieć] kompetencję, nie pozycję społeczną, willę z ogródkiem albo tytuł profesorski. Sto lat po Buncie mas Ortegi y Gasseta jest (moim zdaniem) trochę kompromitujące mieszanie tych kategorii”.
Sto lat po Buncie mas jest (moim zdaniem) trochę kompromitujące powoływanie się na tę publikację, a wiele lat po Bourdieu – ignorowanie związku między tymi kategoriami. Bo kapitały ekonomiczny, społeczny i kulturowy wzmacniają się wzajemnie. Sosnowski jednak nie poprzestaje na paternalistycznych tezach hiszpańskiego filozofa, pełnych pogardy dla przeciętności i banalności mas, którymi zarządzać powinna wybitna, predestynowana do tego mniejszość. Rozwija tymczasem swoją liberalną diagnozę potencjalności awansu społecznego w oparciu o retorykę równych szans i dobrej woli:
„[…] literatura […] wymaga pewnych umiejętności przyrodzonych i pewnej orientacji w kulturze. To ostatnie powinna zapewniać szkoła, a jeśli tego nie robi, można uprawiać skuteczne samokształcenie, ale trzeba tego chcieć. Kto nie chce, a wypowiada się z pozycji „najmądrzejszego w całej wsi” (znów: żadnych antywiejskich resentymentów, w tym powiedzeniu chodzi o geograficzny zakres porównania), sam sytuuje się na pozycjach aroganckiego głupka. Po piąte, […] mimo oczywistej równości moralnej (każdemu przysługuje ta sama godność) i politycznej (każdy ma te same prawa), różnicujemy się sami, chcąc się rozwijać lub nie”.
Autor Czekania cudu mógłby więc z powodzeniem uścisnąć sobie dłoń z prof. Matczakiem, lansującym ostatnio pojęcie „różnorodności majątkowej” – swoistą nowomowę neoliberalną na określenie społecznych nierówności. Obydwaj są bowiem niczym mieszczanie z wiersza Tuwima, którzy „patrząc – widzą wszystko oddzielnie”.
W tę samą retorykę uderza zresztą Anna S. Dębowska w „Gazecie Wyborczej”, która autoryzuje swoje tezy opowieścią o własnym pochodzeniu „z blokowiska” i kultem mitu self-made woman: bo skoro jej się udało, to przecież każdy i każda może. Trzy akapity tekstu to kabotyński pean na cześć osobistych osiągnięć dziennikarki: festiwal przeczytanych książek, „pokaźna biblioteka” domowa, do tego jeszcze 300 plików na kindle’u, „duma”, „dorobek życia”, wspaniale… Imputuje w związku z tym Dębowska lewicy pogardę dla literatury, „piętnowanie uzdolnionych”, czytających Prousta, ejdżyzm (sic!) wobec noblistki, która „wychowała się na dawnych wzorach opartych na oświeceniowym przekonaniu, że wykształcenie, pęd do wiedzy i wartości intelektualne ulepszają człowieka i go podnoszą, również z nędzy”. Zapędza się też w postapokaliptyczną niemal wizję świata bez bibliotek, które zapewne chciałaby zlikwidować lewica, „bo to zbyt duże wyzwanie »dla ludu«”.
Rezonuje w tych inteligenckich przesądach również mit barona Münchhausena, wyciągającego się z bagna za własne włosy, będący popularną opowieścią klasy średniej, tyleż marzącej o promocji do następnej klasy, co o zachowaniu bezpiecznego dystansu wobec motłochu. Próbuje więc ona histerycznie odciąć się od korzeni ludowych albo ustrzec przed utratą nabytego bądź odziedziczonego prestiżu. Leder dorzuca tu jeszcze próbę wyparcia okoliczności i społecznych kosztów, towarzyszących awansowi do tej grupy. Na jej dolnej granicy opiera się konstytutywna różnica: lęk przed jej pofałdowaniem jest lękiem przed upłynnieniem zbiorowej tożsamości oraz degradacją własnych osiągnięć, aspiracji i stylów życia, które klasa średnia przedstawia jako naturalne i jedynie słuszne wzorce.
Dlatego inteligenckie repliki na krytykę Tokarczuk konsekwentnie pomijają aspekt systemowych uwarunkowań i społeczno-materialnych ograniczeń awansu, szafując w zamian receptą wujka dobrej rady na ekonomiczne i kulturowe deficyty: samorozwój, głupcze! Do naszego uniwersum zapraszamy na naszych zasadach. Bo przecież ci „na dole” tyle by mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć. Tak jakby świadomość określała byt, a nie odwrotnie…