Klasistowska wypowiedź Tokarczuk nie była jedynie niefortunnym, przypadkowym użyciem feralnych słów, jak chcą niektórzy stronnicy noblistki (np. Mariusz Szczygieł), lecz żelazną konsekwencją wyrażanych lub afirmowanych przez nią wcześniej poglądów i postulatów – choćby w mowie noblowskiej, która całkowicie ignoruje materialistyczne aspekty bytu. Tokarczuk upomina się więc o nowy wymiar opowieści, dzięki któremu czytelnik „zrezygnuje zupełnie ze swojej odrębności”, by stać się „Każdym i Wszędzie”: „parabola, znajdując dla różnych losów wspólny mianownik, uniwersalizuje nasze doświadczenie”, bo „kosmos literatury jest jeden niczym idea unus mundus, wspólnej rzeczywistości psychicznej”.
Tymczasem dążenia do uniwersalistycznej narracji są niczym innym jak metafizyczną uzurpacją uprzywilejowanych. To ich wersja miałaby zostać zobiektywizowana w nową, całościową opowieść, której roszczenia, notabene, dawno już zdekonstruowano. Podobnie zaklinanie rzeczywistości społecznej w mit, osadzony we wspólnym „ludzkim imaginarium”, jest jedynie życzeniowym myśleniem elit symbolicznych, próbujących pozbawić sprawczości grupy podporządkowane.
I chociaż autorka zauważa na marginesie swoich głównych rozważań pewne ogólne problemy społeczno-polityczne współczesnego świata, ich eksplikacje okazują się dość kuriozalne. „Kryzys klimatyczny i polityczny” jest wprawdzie rezultatem „bardzo konkretnych posunięć i decyzji ekonomicznych, społecznych i światopoglądowych (w tym religijnych)”, jednak stoją za nimi „chciwość, brak szacunku do natury, egoizm, brak wyobraźni, niekończące się współzawodnictwo, brak odpowiedzialności”, czyli cechy osobowości poszczególnych jednostek, a nie względy systemowe. Znamienne, że ani razu nie przechodzi Tokarczuk przez gardło słowo „kapitalizm”.
Stąd już niedaleko do ekskluzywnego programu naprawczego świata: uratuje nas tylko zdeponowana w literaturze i ożywiana przez nią „spontaniczna i bezinteresowna” czułość, czyli sztuka „uosabiania, współodczuwania, a więc nieustannego odnajdowania podobieństw”, będąca „przejęciem się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarzalnością, jego nieodpornością na cierpienie i działanie czasu”. I pół biedy, gdyby w spektrum tych deliberacji pojawiły się w ogóle sprzężone zwrotnie z kryzysem klimatycznym nierówności społeczne. Wtedy można by Tokarczuk zarzucić jedynie neoliberalną naiwność myślenia, zgodnie z którym bogaci dzięki doświadczonej w książkach empatii pobiegną dzielić się swoim dobrobytem z biednymi i ratować planetę. Zamiast tego dostajemy jednak wyłącznie abstrakcyjne mrzonki o przemianie relacji międzygatunkowych.
Jeśli już jakkolwiek występuje w mowie noblowskiej kwestia klasowa, to służy ona historycznej paternalizacji ludu i pogłębianiu dystynkcji. Za fundamentalne osiągnięcie uznaje autorka „moment, w którym myślenie jako takie utożsamiliśmy z pismem, czyli konkretnym sposobem używania idei, kategorii czy symboli”. To oczywiście wyjątkowo arystokratyczna rewolucja, która wbrew utopijnym wyobrażeniom nie objęła klas niższych: „Czyż dostęp do informacji o świecie nie zmieni niepiśmiennego chłopa w refleksyjną jednostkę świadomą siebie i świata? Czy wiedza na wyciągnięcie ręki nie sprawi, że ludzie staną się rozważni i mądrze pokierują swoim życiem?” – retorycznie pyta laureatka.
Jednak ten niepiśmienny chłop, wzniecający w historii liczne bunty i organizujący zaawansowane formy ludowego oporu, nie tylko przed alfabetyzacją, ale i do dzisiaj – jak sugeruje Tokarczuk – nie stał się wciąż „refleksyjną jednostką świadomą siebie i świata”. Wraz innymi „nierozważnymi” za to padł ofiarą rozwoju internetu i chaosu informacyjnego i został niewolnikiem formatujących algorytmów, fake newsów oraz różnych niskich form rozrywki, wypierających literaturę. „Spełnione marzenia często nas rozczarowują”.
„Nie ma już potrzeby prowadzić dziennika podróży, kiedy można fotografować i wysyłać te fotografie za pomocą portali społecznościowych w świat, zaraz i każdemu. Nie ma potrzeby pisać list, skoro łatwiej jest zadzwonić. Po co czytać grube powieści, skoro można zanurzyć się w serialu? Zamiast wyjść na miasto, żeby rozerwać się z przyjaciółmi, lepiej zagrać w grę. Sięgnąć po autobiografię? Nie ma sensu, skoro śledzę życie celebrytów na Instagramie i wiem o nich wszystko”.
Klasizm, instytucje i literatura
Wbrew temu, co twierdzi Galopujący Major, klasizm wcale nie był „najbardziej gorącym tematem ostatnich lat”. Wciąż niewiele się o nim mówi, a pojęcie to wywołuje najczęściej ironiczny uśmiech lub reakcje w stylu: wtf?. Kwestie nierówności społecznych i ekonomicznych bowiem jeśli już w ogóle pojawiają się w publicznym dyskursie, to okazjonalnie w polityce socjalnej PiS-u czy lewicy lub nielicznych wystąpieniach związków zawodowych, którym zresztą liberalne media tylko od wielkiego święta udzielają głosu. Problemy klasowe rozpraszają się więc w polityce tożsamościowej, która wyparła myślenie o redystrybucji zasobów do tego stopnia, że powszechne stało się wręcz kwestionowanie istnienia samych klas. „Dlatego w tym systemie nie mówi się o klasach – są ku temu klasowe, strukturalne powody, czyli dominująca rola klasy średniej. Obraz społeczeństwa jednostek to właśnie jej klasowa utopia” – pisał Gdula.
Jednak w wielu współczesnych publikacjach antydyskryminacyjnych klasizm – obok rasizmu, seksizmu, ableizmu czy homofobii – występuje już jako odmiana mowy nienawiści. Tym się bowiem różni od szerszego znaczeniowo hejtu, że jest wymierzony w zbiorowość, do której przynależność ma charakter przypisany i nie pozostaje kwestią wyboru. Bo nie wybieramy klasy, w której się rodzimy. W podręczniku Gosi Kot, Moniki Mazur-Rafał i Magdy Szaroty, wydanym przez Fundację Humanity in Action, klasizm został zdefiniowany jako „dyskryminacja ze względu na przynależność do określonych klas społeczno-ekonomicznych, przejawiająca się w nierównym traktowaniu osób z klas uważanych za niższe (tj. zazwyczaj osób niezamożnych i należących do tzw. klasy pracującej)”. Zatem będzie nim też ogół działań i zachowań, przypisujących negatywne cechy klasie ludowej lub wzywających do różnych form jej wykluczania, również z kultury. A „stwierdzanie faktów”, jakoby literatura w ogólności była przeznaczona jedynie dla wąskiej grupy intelektualnej, jest impregnowaniem tego wykluczenia.
W raporcie z badań Kultura i klasy społeczne na Warmii i Mazurach Maciej Gdula, Mikołaj Lewicki i Przemysław Sadura punktują przyczyny dystansowania się klasy ludowej od instytucji kultury prawomocnej.
„Podstawowym czynnikiem zniechęcającym badanych do spędzania czasu w bibliotece jest rzadkie występowanie tej praktyki wśród znajomych i takie jej uregulowanie przez personel i odwiedzających, które oddala ją od dyspozycji i kompetencji typowych dla klasy ludowej” – piszą autorzy. Poczucie braku kompetencji jest często wymienianym motywem odmowy uczestnictwa w instytucjonalnej ofercie, ale odstręczają też same miejsca „zdominowane przez osoby z innego świata społecznego, kierujące się nie zawsze jasnymi zasadami, obce”, które powodują, że „przedstawicielom klasy ludowej brak śmiałości aby skorzystać z oferty biblioteki albo przekroczyć próg domu kultury o wizycie w teatrze, czy kinie studyjnym nawet nie wspominając”.
Publiczne sugestie, że jakieś subpole kultury (np. literatura) nie jest przeznaczone dla reprezentantów tej klasy, zdecydowanie nie pomagają w przekroczeniu wysokiego progu wejścia, a zamiast motywować do fetyszyzowanego przez libków podnoszenia kompetencji, wyłącznie pogłębiają ekskluzywność kultury i konflikty zbiorowe. Są też wodą na młyn PiS-u, którego media umiejętnie wykorzystują klasową pogardę środowisk liberalnych. A o słowach Tokarczuk napisały niemal wszystkie znaczące portale prawicowe.
Literatura jest i będzie tym, czym chcą ją uczynić aktorzy i aktorki pola literackiego –
jednego z najbardziej chyba hermetycznych, ale i zróżnicowanych wewnętrznie subpól kultury, a równocześnie przestrzeni walk i napięć ideologicznych. To również sfera, w której realizuje się przemoc symboliczna grup dominujących. Oczywiście, twórczość wymagająca eksperckich, często filologicznych narzędzi do odbioru dzieła zawsze będzie częścią tego pola, jednak próby rozszerzania jej specyfiki na cały obszar literatury są gestem zawłaszczającym inne, bardziej inkluzywne style pisarstwa.
Co prawda, Tokarczuk w pewnym momencie, jakby reflektując się, przyznaje: „można mówić o rzeczach poważnych wcale nie zaciukając się nad jakimiś zdaniami na sześć stron”, bo „literatura przede wszystkim powinna poszerzać nam świadomość”, łagodząc częściowo wydźwięk swoich wcześniejszych wywodów. Jednak cały czas odnosi się „do krajanów”, czyli odbiorców z klasy średniej o określonym typie kompetencji czytelniczych. Zresztą to uzupełnienie, demokratyzujące nieco inne style opowieści, rzucone trochę ad hoc i zawieszone w próżni, całkowicie przepadło w dyskursie strażników hierarchicznego porządku.
Powszechniejsze otwarcie języków literatury na inne typy wrażliwości lub świadomości nie sprawi, oczywiście, że klasa ludowa masowo rzuci się na książki współczesnych pisarek i pisarzy lub sama zacznie masowo uprawiać literaturę.
Po pierwsze bowiem, zniwelowane muszą zostać bardziej podstawowe ekonomiczno-kulturowe bariery. Ale zmiana reguł samego pola nie pozostaje bez znaczenia, a „poszerzanie świadomości” powinno się tu wiązać przede wszystkim właśnie z rozpoznaniem warunków wykluczenia, uprzedzeń i struktur władzy w symbolicznym uniwersum. I nie chodzi wcale o postulat fetyszyzowanego awansu społecznego i reedukacji, zgodnie z którym klasa ludowa miałaby dostać literackie przepustki do lepszego świata klasy średniej, po czym rozpłynąć się w niej. Tymczasem jednak ślepą „misją” instytucjonalnego finansowania kultury, z którego korzysta również festiwal Tokarczuk, jest od dawna eksploatacja owej przestrzeni symbolicznej do reprodukowania obecnych pozycji klasowych.
Przewartościowanie tych priorytetów, otwarcie kulturowego uniwersum na swobodne przepływy i spotkania różnych praktyk, zasobów czy kompetencji, a także zaprzestanie finansowania elitarystycznych, wykluczających działań i wypowiedzi – to jedne z najpilniejszych potrzeb polityki kulturalnej.