„Miłość jest permanentną rewolucją, to jest, jako żywo, trockizm! Permanentne wyzwanie rzucone władzy. […] To nieustanne kwestionowanie hierarchii, zależności, przemocy, dominacji. Być może jest to założenie utopijne, […] ale miłość […] to szturm na Pałac Zimowy” – mówił kilka lat temu Jerzy Jarniewicz podczas naszej dyskusji na festiwalu Manifestacje Poetyckie.

 

I eksplikacja ta, realizowana na różne sposoby i języki w wierszach laureata Nike 2022 (nagrodzonego za tom Mondo cane), nie miała w sobie nigdy nic z naiwności: Jarniewicz bowiem zawsze doskonale wiedział, że eksploatowany przez kulturę topos jest tylko – i aż! – konstelacją różnych fenomenów, modeli, figur i dyskursów, „które nazywamy bezkrytycznie jednym słowem: miłością”.

Kiedy więc w Prostym wierszu o miłości autor pisał: „Połykałem cię jak anarchista, aż w gruzach legły/ gotyckie galerie Tesco i Carrefouru,/ roztopiły się w ścianach pancerne bankomaty/ PKO BP, Pekao SA […]//nasze nagie ciała krążą po Europie/ jak nieopierzony, niewinny komunizm” – to nie dokonywał „prostej” reaktualizacji emancypacyjnego mitu kontrkultury lat 60., notabene tak imponująco eksplorowanej w jego książkach eseistycznych All you need is love czy Bunt wizjonerów. Represjonowana zasada przyjemności, wolna od reżimu produktywizmu i przeciwstawiana przez „dzieci” Marcusego zasadzie wydajności, nie oparła się bowiem kolejnym kapitalistycznym zawłaszczeniom i wciąż jest uwikłana w rozmaite gry rynkowe, w relacje władzy i podporządkowania (ekonomiczno-płciowego), w doraźne interesy systemów politycznych, które współkształtują to, w jaki sposób się kochamy. Nasze afekty i pragnienia są społecznie skonstruowane przez oficjalne opowieści, a scenariusze miłosnych ekspresji najczęściej piszą nam popkultura, konsumpcjonizm i dominujące dyskursy medialne: „I to jeszcze śniłem, że czytam w tej/ wczoraj przyśnionej gazecie, jak weszliśmy/ w Starbucksie do męskiej kabiny na seks,/ […] a ja dałbym sobie/ łeb uciąć, że zrobiliśmy to/ w Coffeehaven” (Kwiaty dla Snowdena). Dlatego miłość zawsze wydarza się w jakimś kontekście, wobec czegoś i kogoś trzeciego, w relacji z innymi obszarami życia – wciąga w siebie całą otaczającą rzeczywistość.

Ale poprzestać na tym, że miłość jest polityczna, to reprodukować socjologiczny banał. Nie chodzi więc Jarniewiczowi o puste dziś gesty odzyskiwania jej dla sfery prywatnej – bo to tak naprawdę liberalne mrzonki utrzymujące polityczną hegemonię nad intymistyką – lecz o takie dilowanie ze zdiagnozowanymi uwikłaniami, które pozwoli mówić o nowej, oddolnej polityce miłości jako narzędziu zmiany. „Polityko, daj patrzeć,/ nie płosz kwiatów z sukienki” – czytamy w wierszu Senator w sukience, nawiązującym do słynnej sprawy Piesiewicza. W Bolidach nad Polską Jarniewicz queeruje swój podmiot, który przybiera panseksualną postać o zdemontowanej cis-tożsamości: „Jeśli jesteś/ kobietą, wejdź we mnie mężczyzną./ Jeśli jesteś mężczyzną, jak kobieta mnie/ dosiądź. […]/ zostań/ w tej nietrwałości”. Bo, jak mówi łódzki poeta, „miłość, która jest zakamuflowanym językiem przemocy, została już doskonale opisana, jest dość oczywista, prawda? Dlatego ta druga odmiana [wolnościowa – dop. M.K.] wydaje mi się ciekawsza”.

Poezja i pragnienie społeczne

Jednak to nie genderowe operacje na identyfikacjach, a nawet nie „przymierzanie” i „wypróbowywanie więzi”, zdolność do empatii, współistnienia czy tworzenia relacji – które wylicza przewodniczący jury, Przemysław Czapliński – przesądzają o wyjątkowości propozycji Jarniewicza. Zabiegi te same w sobie, pozbawione szerszego kontekstu politycznego, nie wykraczałyby poza liberalne gry w tożsamościówkę. Tymczasem dla autora Mondo cane rozgrywane figury miłości stanowią „klasyczny performatyw”: deklaracja „kocham cię” to bowiem „słowa powołujące do życia, tworzące nowy początek”, kiedy „zaczynamy wszystko od nowa”.

Miłość i rewolucja najsilniej przecinają się więc w punktach, w których Jarniewicz rozszczelnia języki, rozsadza obrazy, rozwiązuje narracje, by zrobić miejsce na zaistnienie „czegoś” zupełnie innego: nowej relacji, nowej wizji stosunków społecznych, nowego porządku i nowego języka, zdolnych wykiełkować po awarii systemu i zmieść ze sceny całe dotychczasowe status quo. „Czegoś”, co da się określić często jedynie zaimkiem nieokreślonym lub jak w wierszu Poranek po rewolucji – dopowiedzieć jedynie niedopowiedzeniem ciągu dalszego: „obudzisz się przy mnie i powiesz: »Chleb dobry«./ »Chleb dobry«, odpowiem.// Przybiorę twoje imię, twoje imię/ mnie przyjmie, bez pytań. Weźmiesz/ moje spodnie, wezmę od ciebie bluzę. Zerwiemy/ z szyi klucze i pójdziemy jak jeden/ w przeciwległe strony”. Albo jak w wierszu Love Song, wyzwalającym skolonizowaną przez kapitalizm pamięć przestrzeni, która dzięki odzyskaniu robotniczej historii miejsca potrafi fundować zupełnie nowe gesty założycielskie, choćby w postaci geografii wyobrażonych:

„Włókiennicza Łódź zniknęła w popołudnie: Femina,/ Rena-Kord, Próchnik, Bistona, Uniontex. Trochę dłużej trwało znikanie/ łódzkich kin, od Bałtyku na Narutowicza po Muzę […].// Pod każdym imieniem cię zapamiętałem, pod palcami/ mam twój perkal, kaszmir i aksamit, w kieszeni karnety do kina,/ […] Przyjedź,/ zbudujemy to miasto. Włókniarki czekają”. 

Wiersze Jarniewicza są więc par excellence gestami lewicowej, rewolucyjnej wyobraźni politycznej. Dawid Kujawa w niedawnej książce Pocałunki ludu. Poezja i krytyka po roku 2000 proponuje takie ujęcie współczesnej poezji, które skupia się na sposobach wytwarzania przez nią społecznego pragnienia i mobilizowania kolektywnych marzeń o innym ładzie. Kujawa twierdzi, że to właśnie poezja, która dzięki swojej specyfice opiera się postfordowskiemu reżimowi produkcji, potrafi rewolucjonizować myślenie o alternatywnych urządzeniach rzeczywistości. I choć krytyk nie analizuje akurat twórczości Jarniewicza, niewątpliwie wiersze łódzkiego poety stanowiłyby jedną z najlepszych realizacji tych postulatów:

„Poeta nie tworzy reprezentacji świata, jaki znamy, by poddać go krytyce i tym sposobem podnosić świadomość klasową; poeta wytwarza percepty świata, jakiego nie znamy, i w ten sposób pozwala nam pomyśleć o czymś, co wcześniej pozostawało nie do pomyślenia, ale co ważniejsze – rozpala pragnienie zmiany. […] wiersz sięga ku temu, co możliwe, by przedmiotem pożądania na powrót uczynić nie tylko to, co nie poddało się utowarowieniu, ale to, co formy towarowej zwyczajnie przyjąć nie może: nowy porządek społeczny”.  

I właśnie tę potencjalność różnych planów tekstualnych zdaje się też wydobywać Czapliński, kiedy w swojej laudacji uzasadnia tegoroczny werdykt jury; o ile nominowany do finału „siedmioksiąg – poskładany z powieści, poezji, socjologii, antropologii i historii – odsłania kłopot, ale nie podsuwa rozwiązań”, o tyle Mondo cane do krytycznych rozpoznań kondycji współczesnego świata dopisuje „pragnienie »żeby więcej«”:

„Wydaje się, że dla Jarniewicza na »nieważność« skazane jest wszystko, co znika. Kiedy jednak autor pisze przeciw znikaniu, miesza elegijność z nadzieją, co znaczy, że patrzy na przeszłość jako jeszcze nie całkiem przegraną – jeszcze możliwą do zbawienia, do odzyskania, do uratowania”. 

Ta dziwna instytucja zwana nagrodą

Przemysław Czapliński w Powrocie centrali pisał niegdyś, że naczelnym zwycięzcą wielkich nagród literackich jest… sama nagroda. Ponownie scentralizowany po okresie PRL-u – tym razem przez media – obieg wytwarza bowiem spektakl, którego główną stawką stał się prestiż samej nagrody, czyli de facto instytucjonalnego jej organizatora i fundatora: najczęściej określonych tytułów prasowych (GW, „Polityka”) lub władz samorządowych (Warszawa, Wrocław, Kraków, Poznań, Gdynia, Gdańsk). Produkowane w ten sposób hierarchie są przede wszystkim narzędziem hegemonii politycznej i pasem transmisyjnym dla liberalnych wartości, więc trudno się dziwić, że dominujące w polu literatury narracje do wywrotowych nie należą, szczególnie te, którym władza zapewnia odpowiednią reprezentację. Nike w przeważającej mierze również hołdowała temu sformatowaniu: zdążyła już przyzwyczaić do dobrze oswojonych wątków, zachowawczych treści, powtarzalnych stylów. Zaskoczenia zdarzały się rzadko, tym bardziej cieszy tegoroczna decyzja nieco przetasowanego niedawno składu kapituły.

A cieszy jeszcze bardziej, że – jak stwierdził sam Jarniewicz – jest to „nagroda dla poezji”. I nie chodzi tutaj jedynie o jej subwersywny potencjał, ale też o niszę symboliczną i ekonomiczną, jaką wśród innych rodzajów pisarstwa zajmuje: jest ona jednym z najsłabiej finansowanych subpól kultury, jeśli nie najbardziej niedofinansowanym właśnie, a twórczości poetyckiej odmawia się najczęściej gratyfikacji i uznania za pracę. W dodatku w całej historii Nike poezji przypadło wcześniej raptem sześć nagród, przy czym wybory te były w większości dość konserwatywne: w pierwszych latach uhonorowano tzw. „starych mistrzów”: Miłosza (jeśli zaliczyć tutaj zbiór Piesek przydrożny), Barańczaka, Różewicza i Rymkiewicza, w 2009 – Tkaczyszyna-Dyckiego, a w 2016 – debiutancki tom Bronki Nowickiej Nakarmić kamień.

Na koniec kilka krytycznych uwag pod adresem systemu. Bo choć nagroda dla Jarniewicza cieszy, to uwiera sam liberalny mechanizm i kapitalistyczna logika wielkich nagród, napędzających procesy stratyfikacji całego pola literackiego, czyli reprodukowania nierówności społecznych jako takich.

W środowisku poetyckim trwa od pewnego czasu agon o inną redystrybucję środków, która przynajmniej częściowo zniwelowałaby różnice ekonomiczne. W obecnych warunkach subsydiowania kultury bowiem możliwość pracy nad książką jawi się coraz częściej jako przywilej. Trudno, co prawda, oczekiwać zmian ze strony prywatnych fundatorów, ale rezygnacja z pompowania stosunkowo dużych nakładów finansowych w spektakularne nagrody i gale na rzecz objęcia większej liczby autorów i autorek programami stypendialnymi, odwrót od opłacania książek-towarów, które odniosły sukces, w kierunku wynagradzania regularnie wykonywanej pracy twórczej, ogólne wypłaszczanie rozpiętości zarobkowych w zawodach artystycznych – to postulaty, które coraz głośniej powinny dobijać się do drzwi samorządowych decydentów od kultury.