Albowiem zaproszono mnie na premierę spektaklu „Stascha, czyli płomień w oddechu” zrealizowanego na podstawie tekstów pióra Stanisławy Przybyszewskiej - polskiej pisarki okresu międzywojnia.
W maleńkiej sali Teatru Laboratorium, dokładnie w Instytucie im. Jerzego Grotowskiego usytuowanego w sercu wrocławskiego Rynku, spędziłam godzinę na spotkaniu z uzdolnioną literacko córką Stanisława Przybyszewskiego. Za sprawą twórców spektaklu: Marcina Czerwińskiego (scenariusz i reżyseria), Patrycji Mastej (scenografia i kostiumy), Zandosa (muzyka) oraz trzech odtwórczyń tytułowej roli, czyli Anny Skubik-Sigali, Lucyny Szierok-Giel i Jadwigi Wianeckiej poddana zostałam performerskiemu eksperymentowi teatralno-psychologiczno-socjologicznemu.
Przyznam, że dziwne było. To. W trakcie i tuż po. Jednocześnie takie mistyczne, do głębi poruszające, wyzwalające we mnie uczucie buntu, irytacji, rozdrażnienia, smutku. Ociupinę destrukcyjnej euforii, bynajmniej nie radości.
To, co działo się na scenie, równocześnie działo się we mnie. To, jak odbierałam każde wypowiedziane przez aktorki słowo, ruch warg, gest. Jak reagowałam na tło oraz otaczające mnie dźwięki, zadziałało na moją wyobraźnię, poruszyło moją nie znaną mi jeszcze wrażliwość i od dawna uśpione jakby pierwotne instynkty. Zaskoczył mnie rodzaj interakcji z odgrywaną postacią. Ale chyba na tym także polega jedna z funkcji granej na żywo sztuki teatralnej, to znaczy na integrowaniu percepcji i osobowości widza.
Co takiego stało się ze mną? Oto zaczęłam współczuć bohaterce. Czyli Stanisławie Przybyszewskiej, na podstawie tekstów której zrobiono spektakl. Bardzo chciałam jej wysłuchać, wesprzeć, nawet pomóc. Być dla niej oparciem jako przyjaciółka, siostra, matka i biologiczny ojciec. Kochanek, partner. Jako mentor oraz sponsor. Jako wydawca, jak również jej czytelnik. Jednocześnie czułam do niej chłodną niechęć, prawie odrazę. Przede wszystkim chciałam zrozumieć Staschę. Kruchą, nieszczęśliwa kobietę, uwikłaną w egzystencjalne problemy, zaplątaną w lepką pajęczynę swojej bogatej osobowości. Przy okazji miałam kolejną sposobność, aby poznać samą siebie i moje odczucia, wrażliwość na tego typu przedstawienie.
„Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono…”
Czy osiągnęłam cel?
Poniekąd. Poszłam do teatru. Zatopiłam w klimat, w słowo, w ruch sceniczny. Poznałam zarówno przedstawianą postać, jak i uważne spojrzenie reżysera.
Właśnie doszłam do wniosku, że ten spektakl „nie jest dla idiotów”. (Tym samym pozwolę sobie na dość odważną parafrazę niedawnej wypowiedzi naszej rodzimej Noblistki o jej literaturze). Nawet nie nadaje się dla tak zwanego intelektualnego mainstreamu. Nie zostanie zrozumiany, nie trafi do umysłu, do jaźni, zatrzyma się gdzieś w okolicach zmysłu słuchu i wzroku. Niestety. Ten specyficzny spektakl stworzony został jedynie dla bohemy intelektualnej, do której nie śmiem nawet się zaliczać. Ja, jako ignorant, jako sporadyczny, okazjonalny konsument rodzimej kultury i sztuki. Powstał dla tej najbardziej oczytanej części naszego społeczeństwa, obeznanej z literaturą Młodej Polski oraz okresu międzywojnia. Tej mającej pojęcie o jakimkolwiek tworzeniu literatury. Myślącej nietuzinkowo, łamiącej kanony, wychodzącej przed trendy, naprzeciw konwenansom. Eksperymentującej. Zrobiony przez artystów dla prawdziwego artysty.
Gdybym uprzednio nie odrobiła lekcji, nie poczytała o Przybyszewskiej, nie przypomniała sobie postaci jej słynnego ojca, na pewno nie zrozumiałabym, o co tak naprawdę chodzi w tym przedstawieniu. Nie pojęłabym symboliki każdego z elementów dość skromnej dekoracji, która na pierwszym planie umieściła oraz wymownie wyeksponowała jedyne narzędzie pracy Staschy: starą maszynę do pisania. Nie zwróciłabym uwagi na kostiumy nałożone na aktorki, na dźwięk potrafiący przeniknąć do zakamarków mojego cielesnego wnętrza. Niesamowite odgłosy dobywające się jakby z psychotycznych czeluści kosmosu. Na światło świecące tylko tam, gdzie trzeba; oświetlające lub zacieniające twarze, dłonie, stopy.
Tytaniczna wręcz praca wykonana przez reżysera i aktorki, ogólna stylizacja trzech kobiecych postaci słowem i ruchem wypełniających każdy skrawek sceny, ich wzajemne przenikanie, interakcja z widzem (ze mną siedzącą na widowni) przyniosły zamierzony cel. Tak sądzę, bo nie mam pewności.
Twórcy pokazali, czym może być wrocławski teatr. Że oprócz funkcji artystycznej i bawiącej (rozweselającej gawiedź niczym dawne igrce ucieszne) może mieć także tak pożądaną współcześnie, tak niedowartościowaną, zaniedbaną i niedofinansowaną funkcję wychowawczą. To znaczy charakter intelektualny, moralny, estetyczny, kompensujący, terapeutyczny, a to w zależności od rodzaju przeżycia, jakiemu ulega odbiorca - widz. Nie wiem, jak inni widzowie, których na widowni było zaledwie kilkudziesięciu, ale ja przeżywam ten spektakl do tej pory. Na dziwny, zdumiewający sposób.
„Każdy człowiek jest zdolny do pracy twórczej”.
To są słowa Przybyszewskiej, jakby jej credo literackie. Niby chwilowo wyrwane z kontekstu, a jednak znamienne. Myśl ta przysłoniła wszystkie inne wyzwania młodej kobiety, stawiane jej co dnia przez doczesne życie. Tworzenie słowa, pisanie tekstów, przelewanie na papier uczuć, pragnień, myśli oraz frustracji stało się kwintesencją egzystencji pisarki. Chlebem powszednim, niezbędną do życia wodą. Ona karmiła się swoją pasją niczym narkotykiem, a narkotykiem niczym okruchem codziennego chleba.
Co reżyser chciał mi (nam) przez to powiedzieć? Może pytał, czy praca twórcza powinna być celem samym w sobie? Czy to jest jedyny dostępny środek wyrazu? Ale przecież żaden człowiek nie może żywić się jedynie swoją twórczością. Musi jeść, musi uczestniczyć w życiu społecznym, musi ogrzać się ciepłym płomieniem w mroźną zimę, ochłodzić w upalne lato. Wreszcie, mieć odbiorcę swojej twórczości, czyjąś akceptację. Przecież każda praca twórcza powinna być wynagradzana. Czymkolwiek. Nieść za sobą radość, nie cierpienie, nie ból.
Tak. Do pracy twórczej trzeba mieć wolny, lotny umysł. Nie zniewolony zewnętrznym imperatywem zarabiania pieniędzy, nie ograniczany warunkami materialnymi.
Chyba że … no, powiem to. Chyba, że jest się psychopatą. Wtedy można pozwolić sobie na odlot w kosmos swojego drugiego jestestwa i nieznanych myśli.
O samej Przybyszewskiej napisano: „(…) została niesłusznie zapomniana, a jest postacią, która świadomie skazała się na samotne życie w baraku i niemal całkowicie oddała je fenomenalnemu pisaniu. Doświadczała wielu cierpień - bólu, nałogu, choroby - z których czerpała swoje literackie inspiracje...Maria Janion zaliczyła ją nawet w poczet męczenników egzystencji. Nade wszystko cechowała ją jednak żelazna wola”.
Śmiem polemizować. Zwłaszcza z tą żelazną wolą. Niewątpliwym jej zaprzeczeniem jest nałóg. Stascha była morfinistką. Coraz większą dawką narkotyku uśmierzała ból fizyczny, jednocześnie miała świadomość, że dzięki morfinie teksty stają się genialne. Wtedy napawała się ich brzmieniem, zakochiwała w każdej frazie, nadawała słowu kolejne znaczenie. Gdyby miała żelazną wolę, nie izolowałaby się od świata zewnętrznego, od propozycji pomocy materialnej, które w końcu przestały nadchodzić. Nie żebrałby o przychylność dalekiej rodziny, o miłość ojca, który ją porzucił i postanowił nie kochać, nie akceptować. Ale pomińmy moją interpretację. Mogę się mylić, błędnie oceniać zarówno postać pisarki, jak i intencje twórców spektaklu.
Niewątpliwie ta ponadprzeciętnie uzdolniona kobieta była więźniem własnego intelektu i własnej płci.
Nie dorosła do tej epoki, lub, co możliwe, mentalnie zatrzymała się w epoce jej ojca. Na pewno utrapieniem mogło być solidne wykształcenie, umiejętność posługiwania się kilkoma obcymi językami. To ją tłamsiło, paradoksanie – ograniczało zamiast wyzwalać. Nie myślała stereotypami, nie poddawała męskiemu postrzeganiu rzeczywistości, realizmowi epoki. W okrutnym świecie ciasnego polskiego katolicyzmu nie miała racji bytu. Tak po prostu.
Powyższe jest kolejną wskazówką reżysera, odniesieniem do pozycji kobiety w naszym obecnym tu i teraz. Przyznam, przekaz jest mistrzowski. Chapeau bas, Panie Reżyserze!
Kolejny przykład:
„Zastrzegam sobie wyłączne posiadanie swego życia!”
Właśnie to! Czy, za pomocą tekstów Przybyszewskiej, twórcy spektaklu nie zwracają nam uwagi na absurd co rusz zaostrzających się antykobiecych przepisów antyaborcyjnych? Na dziejącą się na naszych oczach tragedię młodych kobiet skazanych na cierpienie, zmuszanych do rodzenia kalekich dzieci, pozbawionych prawa do samostanowienia i rozporządzania własnym ciałem? Nie? Dlaczego zatem wybrana została właśnie ta fraza?
„Rewolucja jest kobietą” , „Revolution est une femme!”
- krzyczy Stascha słowami wsadzonymi w usta trzech świetnych wrocławskich aktorek. Krzyczy reżyser, scenograf, dźwiękowiec. To jest okrzyk rozpaczy, zarazem wyrazista odezwa do publiczności.
Czyżbym dobrze zrozumiała kolejne przesłanie sztuki? Czy to jest nawoływanie do buntu, do sprzeciwu, do wyjścia na ulicę? Tak. Można buntować się przez uczestnictwo w kulturze. Tej otwartej na świat, wolnej, mądrej, intelektualnej. Można sprzeciwiać się złu poprzez wskazanie prawidłowego kierunku, mądrych wzorców. Ja właśnie tak zrozumiałam ten wątek.
Rzecz była o rewolucji francuskiej. O fascynacji pisarki tym zdarzeniem historycznym oraz jego przyczynami, późniejszymi konsekwencjami. Zachwytem nad postaciami Robespierre'a, Dantona, ich polityką i władzą nad ludzkimi umysłami.
Wydaje mi się także, że w jej tekstach każda postać męska miała twarz ojca i silnej osobowości, która obdarowałaby nieszczęsną kobietę miłością, opieką oraz zapewniła bezpieczeństwo. Jaka ona była osamotniona w jej bycie fizycznym, intelektualnym, twórczym, w jej indywidualnym bólu istnienia. Jak samotne są te wszystkie cierpiące polskie kobiety.
*
Podstawą istnienia teatru jest aktor, który buduje dla widza umowną rzeczywistość teatralną. Dziewczyny zrobiły to świetnie. Nie, genialnie. Stałam tam z nimi. Leżałam, siedziałam, krzyczałam. Momentami byłam każdą z nich w ich trójdzielnej aktorskiej roli. Odzianą jedynie w ich kobiecą cielesność, po części nagą i bezbronną, po części bogatą wewnętrznie, uciekającą w miazmaty udręczonej duszy i kruchego ciała. Gdy ją bolało, ja zorientowana byłam na uśmierzenie mojego bólu, na tworzenie, które wyzwala artystę od otaczającego świata i które daje prawdziwą wolność, na pewno ukojenie.
Pisanie, tworzenie literatury to zupełnie inny wymiar. Każdy artysta, zwłaszcza w polskim tu i teraz, musi liczyć się z ostracyzmem, niezrozumieniem, brakiem czynnego odbiorcy jego dzieł. Tak samo jest z tworzeniem dzieł teatralnych.
Dlaczego tylko dwa spektakle? Cały świat intelektualny powinien zobaczyć to misterium. Ja natomiast mogę tylko odetchnąć jego płomieniem.