„Sprzątanie po PiS” to zasłona dymna dla braku innych propozycji w sektorze kultury. Ale nawet podczas tych porządków lewica nie może zapominać o perspektywie pracowniczej.
Ludzie kultury to jedna z grup społecznych, które najgłośniej chyba odetchnęły po wynikach wyborów. Prawicowa propaganda, wymiana elit symbolicznych, nieudolność zarządzania, miałkość artystyczna i międzynarodowa kompromitacja, jakie PiS fundowało kulturze przez długie lata, w największym stopniu dawały się we znaki wcześniejszym, liberalno-lewicowym gospodarzom tego pola. Rzadziej przywoływano argument finansowy, zapewne jako niestosowny czy mniej obiektywny, a jednak fundamentalny: że oto znacznej części tego środowiska odebrano dochody, jakie przynosiła im wcześniej współpraca z przejętymi przez PiS instytucjami czy pozbawionymi środków organizacjami pozarządowymi. Oczywiście, jednym więcej, drugim mniej. Aż w końcu 15 października wieczorem niemal wszyscy chóralnie zakrzyknęli: wygraliśmy!
Kto i co jednak realnie wygrał w tej wyborczej ruletce?
Odpolitycznić politykę kulturalną
„Trzeba przywrócić politykę personalną, w której kwalifikacje będą znaczące, a nie legitymacja partyjna. Trzeba uszanować autonomię instytucji artystycznych, czyli zakończyć czas cenzury” – mówi Bogdan Zdrojewski w TVN24. „Trzeba przywrócić do pracy dyrektorów represjonowanych, dyrektorów zwolnionych” – dodaje Kazimierz Ujazdowski. Przywrócenie „prawdziwych ekspertów” w konkursach ministerialnych zapowiadała z kolei w debacie TOK FM Agata Diduszko-Zyglewska.
Z prawa i z lewa nowej koalicji rozbrzmiewają głosy o konieczności odpolitycznienia, odpartyjnienia i odideologizowania kultury. Aż chce się zapytać: kto w takim razie miałby tych apolitycznych dyrektorów i ekspertów powoływać, o ile tacy w ogóle istnieją? Dyskurs liberalny oczywiście od zawsze posługiwał się podobną retoryką, przypomnijmy choćby niegdysiejsze hasła wyborcze Tuska: „Nie róbmy polityki, budujmy żłobki”. Szkoda tylko, że podobnym słownikiem operuje Agata Diduszko-Zyglewska reprezentująca lewicę, czyli frakcję, dla której polityczność kultury powinna być faktem, a postulat odpolitycznienia polityki kulturalnej – podejrzanym zabiegiem dialektycznym.
Po przeglądzie praktyk stosowanych przez Platformę Obywatelską w podległych jej samorządach trudno zresztą uwierzyć, że to kompetencje, a nie koligacje partyjne będą decydowały o obsadzaniu stanowisk na szczeblu centralnym. W Warszawie Dyrektorem Ursynowskiego Centrum Kultury został niedawno Krzysztof Czubaszek, były samorządowiec PO i Burmistrz Dzielnicy Śródmieście. Funkcję dyrektorki Domu Kultury Śródmieście pełni Joanna Strzelecka, wcześniejsza Naczelniczka Wydziału Kultury tejże dzielnicy. Na dyrektora Staromiejskiego Domu Kultury wybrano Marcina Jasińskiego, byłego pełnomocnika Hanny Gronkiewicz-Waltz ds. Programu Rozwoju Kultury i naczelnika jednego z wydziałów Biura Kultury, blisko powiązanego z obecną wiceprezydentką miasta Aldoną Machnowską-Górą. O powiązaniach dyrekcji Domu Kultury „Świt” i „Zacisze” z radnymi PO rozpisywały się lokalne media. A to tylko wierzchołek góry lodowej – analogiczne zależności doskonale widać w innych placówkach i metropoliach.
Można powiedzieć: wszystko zostaje w rodzinie. Bo jak wiadomo, największe kwalifikacje i kapitał kulturowy dziedziczy się w rodzinie.
Porządki po PiS
Najpilniejszą kwestią poruszaną w wypowiedziach polityków nowej koalicji okazuje się sprzątanie po PiS, czyli przede wszystkim odzyskanie personalnej kontroli nad instytucjami ministerialnymi. Można się zastanawiać, czy ten do znudzenia powtarzany priorytet nie stanowi aby tematu zastępczego, który maskuje tak naprawdę brak jakichkolwiek sensownych pomysłów na reformę resortu. Czeka nas więc kolejna wymiana elit symbolicznych, pozwalająca z jednej strony zagospodarować własne zasoby kadrowe, z drugiej spełnić oczekiwania inteligenckiego elektoratu.
Wbrew temu, co zdają się sugerować politycy wygranej opcji, wymiana szefów narodowych instytucji kultury nie pozostaje jednak kwestią widzimisię przyszłego ministra, który mógłby swobodnie szafować takimi stanowiskami. Są one chronione m.in. przepisami kodeksu pracy i ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej. Aby odwołać dyrektora placówki, należy wykazać mu łamanie prawa lub odstępstwo od organizacyjno-finansowych warunków umowy, zawartej z organizatorem (w tym wypadku z MKiDN) na początku kadencji. Najwięcej zależy więc od treści umów i indywidualnych działań każdego zarządcy, a apele o zwolnienia kadry dyrektorskiej bez wyników odpowiednich kontroli i formalnych podstaw są nawoływaniem do łamania praw pracowniczych. W dodatku docierają ze strony tych, którzy wcześniej piętnowali analogiczne praktyki obozu władzy. A przykład choćby Pawła Potoroczyna, który wygrał sprawę z ministrem Glińskim o nielegalne usunięcie ze stanowiska dyrektora Instytutu im. Adama Mickiewicza, uświadamia, że wyroki sądów pracy mogą tu wyraźnie zaszkodzić pochopnym decyzjom nowej koalicji. W większości przypadków trzeba będzie zatem poczekać na wygaśnięcie kontraktów, w niektórych być może – aż do końca kadencji nowego sejmu.
Niewątpliwie pilnym zadaniem natomiast jest restrukturyzacja lub likwidacja instytucji, które wyrosły pod hojnym okiem i ręką gospodarza Piotra Glińskiego. Michał Szczerba w „OKO.press” zapowiedział zamknięcie siedemnastu placówek i ograniczenie budżetu wielu pozostałych. Nie wiemy, jaka część jest prowadzona przez Ministerstwo Kultury, Szczerba nie ujawnił jeszcze szczegółów. Prawdopodobnie zniknie z tej mapy Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego, operator środków Funduszu Patriotycznego, nazywany przepompownią pieniędzy do organizacji prawicowych i nacjonalistycznych. Ważą się też losy Instytutu Pileckiego, który najpewniej pozostanie, acz w mocno okrojonym kształcie. Wiele z tych instytucji (najczęściej o charakterze patriotyczno-narodowym) po pierwsze powiela działalność innych podmiotów publicznych, po drugie pochłania olbrzymie kwoty wydatków MKiDN. Instytut Pileckiego na przykład przez sześć lat swojego funkcjonowania wydał 268 mln na same tylko siedziby w Polsce i zagranicą (w tym 115 mln na zakup zabytkowego Hotelu Schwanen w szwajcarskim miasteczku Rapperswil, gdzie utworzono filię Instytutu, wciąż niemal kompletnie nieaktywną).
Możliwość odzyskania i innej redystrybucji części tych środków to dobra wiadomość dla całego resortu. A trzeba przyznać, że PiS w ciągu ośmiu lat swoich rządów zwiększyło nakłady na kulturę ponad dwukrotnie: z 3,2 mld pod koniec 2015 roku do prawie 6,9 mld w 2023 r. Lewica w nowej koalicji powinna zadbać nie tylko o zatrzymanie tych pieniędzy w MKiDN, ale też adekwatny wzrost nakładów w kolejnych latach. Można bowiem mieć uzasadnione obawy, że po „porządkach” KO będzie próbowała uszczuplić budżet ministerstwa.
Transformacja – tak, ale tylko z pracownikami
Najważniejszym wyzwaniem dla lewicy podczas tej restrukturyzacji będzie zadbać o perspektywę pracowniczą. Nie chodzi, oczywiście, o obronę posad partyjnego betonu, osadzonego głównie na stanowiskach kierowniczych. Jak napisała na Facebooku Maria Świetlik, działaczka OZZ Inicjatywa Pracownicza: „nie będę płakać, gdy jakiś prawnik z ordo iuris straci pracę, nie będę rozpaczać z powodu trudności w znalezieniu zatrudnienia dla fałszujących (za publiczne pieniądze) historię pracowników naukowych. moja solidarność nie jest bezwarunkowa i nie obejmuje każdej osoby z klasy średniej, tylko dlatego, że podejmuje pracę najemną”.
Prawdopodobnie jednak tysiące osób, których mogą dotknąć projektowane zmiany, to w większości szeregowi pracownicy i pracownice, wykonujący odgórnie zlecone zadania organizacyjne. Szczerba w rozmowie z Adamem Leszczyńskim w „OKO.press” nie zająknął się o ich losie, lewica natomiast nie może ich zlekceważyć i zwyczajnie przełknąć tej żaby, nawet jeśli to nie jej przypadnie Ministerstwo Kultury.
„Mam nadzieję, że za przesunięciem środków do innych instytucji, np. archiwów, otworzą się tam etaty, więc lewica mogłaby zadbać, by było to wyraźnie powiązane i objęło przede wszystkim osoby o najsłabszej pozycji na rynku pracy (zwłaszcza starsze osoby z nie-naukowych stanowisk). mam też nadzieję, że pracownicy się uzwiązkowią i będą domagać właściwego traktowania” – pisze Maria Świetlik. Po pierwsze zatem, należy stworzyć możliwość transferów pracowniczych do innych placówek, po drugie – uwzględnić głos komisji zakładowych jako współdecydujący o przyszłości ich zakładów pracy. Dobrze byłoby też ograniczyć do koniecznego minimum liczbę likwidowanych instytucji, nawet jeśli powstały i funkcjonowały jako tuby propagandowe obozu rządzącego. Odpowiednia ewaluacja kompetencji pracowników i stworzenie im szansy na realną partycypację w transformacji (np. zgłaszanie własnych propozycji zmian lub nowych zadań zespołu) otworzyłyby zapewne możliwość przeprofilowania niektórych kontrowersyjnych agend ministerstwa.
Oczko w głowie
Wszystkie niemal kluby parlamentarne zgadzają się natomiast, że należy wreszcie wdrożyć ustawę o statusie artysty zawodowego, której projekt, dawno już wypracowany pomiędzy środowiskami artystycznymi a Ministerstwem, zalega wciąż w szufladach sejmowych w oczekiwaniu na głosowanie, czyli na lepsze czasy. Niczym mantra powraca więc w wypowiedziach polityków i polityczek wszystkich stron jako tak naprawdę jedyna konkretna propozycja dla kultury.
Ustawa, uwzględniając nieregularność dochodów i niestabilność sytuacji artystów, wprowadza dopłaty w wysokości 50-80% do składek na ubezpieczenie społeczne dla twórców, których przychody nie przekraczają przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce, a także – w szczególnych przypadkach – zapomogi socjalne i miejsca w domach opieki. Jest adresowana do trzech grup: absolwentów uczelni artystycznych lub ogólnokształcących szkół baletowych, artystów, osiągających określony w rozporządzeniu dochód z tytułu działalności twórczej, lub tych, których dorobek zostanie potwierdzony przez jedną z reprezentatywnych organizacji branżowych.
Projekt, który środowiska kultury i politycy anonsują jako propozycję dla najmniej zarabiających w tej branży, mimo że skądinąd bardzo potrzebny, jest też tak naprawdę dość elitarny. Ma dotyczyć niecałych 60 tys. osób, gdyż warunkiem skorzystania z dopłat będzie brak innych źródeł ubezpieczenia, a zatem umów o pracę czy umów-zleceń. Ustawa niczego więc tak naprawdę nie zmienia w dotychczasowej hierarchii pola kulturalnego, jest gestem w kierunku osób już na tyle znanych i uznanych, że zdolnych utrzymać się ze swojej twórczości, choćby na bardzo niskim poziomie, co samo w sobie jednak świadczy już o uprzywilejowanej pozycji w ogromnie rozwarstwionym środowisku.
Większości artystów i artystek nie stać na taki luksus, również z tego względu, że obieg sztuki odznacza się wyjątkową ekskluzywnością i hermetyzmem: na festiwale, wystawy, koncerty czy spotkania w instytucjach zaprasza się wciąż te same, najgłośniejsze i sprawdzone nazwiska. Artyści pracują więc przeważnie na etatach. Świetnie, jeśli uda im się załapać na uczelni lub w instytucji kultury, wtedy przynajmniej wykonują zadania zbieżne (mniej lub bardziej) z ich działalnością twórczą (albowiem w Polsce etaty stricte artystyczne – poza teatrami czy filharmoniami – niemal nie istnieją). Często jednak zatrudniają się w zawodach kompletnie niezwiązanych z kulturą (np. w gastronomii), które chętnie porzuciliby na rzecz pracy twórczej, jednak nie pozwalają im na to reguły pola artystycznego. Przykładem – poeci: utrzymanie się dzisiaj w Polsce z poezji graniczy z cudem. Dla takich jak oni politycy i polityczki – od prawa do lewa – nie mają żadnej propozycji.
Lewico, gdzie jesteś?
W programie KW Lewica kultura nie zasłużyła na osobny rozdział, ale związane z nią zapisy rozrzucono po obszarach innych polityk. W pierwszej części, poświęconej pracy, czytamy na przykład o wspomnianym systemie ubezpieczeń, w tym urlopach rodzicielskich, oraz enigmatycznych „konstytucyjnych prawach pracowniczych” dla artystów. Kompletnym nieporozumieniem jest propozycja, aby zrzeszeni, zawodowi twórcy mieli ułatwiony dostęp do grantów i dofinansowań, co tylko pogłębi dzisiejsze dysproporcje.
W rozdziale „Równość i szacunek” mamy punkt „Kultura niepodległa”, a w nim mglistą deklarację, „że kultura nie będzie obiektem cenzury ani narzędziem partyjnych wojenek. Dyrektorami publicznych instytucji kultury nie mogą być polityczni nominaci”. Dalej lewica zauważa jeszcze konieczność dostosowania ustawy o prawie autorskim do potrzeb funkcjonowania bibliotek cyfrowych, a także potrzebę wprowadzenia bonu na kulturę dla seniorów w wysokości 50 zł miesięcznie oraz wspierania samorządów „w organizacji nieodpłatnych aktywności kulturowych”.
Tyle w temacie. Oczywiście najwięcej pracowników tego sektora skorzystałoby na dwóch bardziej uniwersalnych reformach zapowiadanych przez ten dokument: znacznej waloryzacji wynagrodzeń w budżetówce i wzmocnieniu związków zawodowych. Jednak ich pełna realizacja przy obecnym układzie sił w nowej koalicji pozostanie raczej pieśnią przyszłości.
To, czego zabrakło w programie lewicy, pojawia się natomiast w artykule Witolda Mrozka, który w „Gazecie Wyborczej” pisze: „ludziom pracującym w kulturze brakuje nie tylko pieniędzy, ale i podmiotowości. Wspomniana już Zachęta, Stary Teatr w Krakowie, tamtejszy Teatr Słowackiego czy lubelski Teatr Osterwy, Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny… Wszędzie tam i nie tylko tam głos pracowników zapewniających wysoki poziom merytoryczny instytucji był w ostatnich latach lekceważony – ze szkodą i dla tych instytucji, i dla osób w nich pracujących. […] Teraz jedną z pierwszych decyzji powinno być tworzenie […] rad z silnym udziałem zespołów instytucji i dużymi uprawnieniami”, na wzór Rady Powierniczej Zamku Królewskiego w Warszawie, wybierającej dyrektora.
Wzrost autonomii i partycypacji pracowniczej w zarządzaniu instytucjami sektora publicznego (na poziomie zarówno centralnym, jak i samorządowym) powinny stanowić główne hasło na sztandarach lewicy. I nie byłoby ono aż tak trudne do ucieleśnienia. Efekt można osiągnąć na kilka sposobów. Poza nowelizacją kodeksu pracy i ustawy o związkach zawodowych, która przyznawałaby wreszcie realne funkcje decyzyjne, a nie tylko opiniodawcze, komisjom zakładowym, można tak zreformować ustawę o prowadzeniu działalności kulturalnej, aby po pierwsze, powoływanie rad programowych stało się obowiązkiem, a nie gestem dobrej woli dyrektorów, po drugie, aby co najmniej połowę ich składu stanowiły osoby wyłonione przez zespoły pracownicze, po trzecie, aby decyzje podejmowane przez radę były wiążące w kluczowych dla instytucji kwestiach. Dziś organy te, jeżeli w ogóle istnieją, składają się w całości z powołanych przez zarządców ekspertów, mają charakter kumoterski, a kompetencje jedynie doradcze i występują najczęściej w roli paprotek dyrektorów.
Osobno należy uregulować przepisy o konkursach dyrektorskich. Tylko w części z nich bowiem istnieje obowiązek uwzględnienia głosu organizacji związkowych, który zresztą przepada na ogół w starciu z większością powołaną przez samorząd czy ministerstwo.
Tymczasem siłą każdej instytucji jest jej zespół, a pracownicy i pracownice najlepiej znają nie tylko specyfikę swojej działalności oraz jej odbiorców, ale też problemy i możliwości rozwoju placówki. Kandydaci i późniejsi dyrektorzy powinni być więc oceniani i rozliczani również pod względem kooperacji z zespołem oraz kolektywnego zarządzania dobrem wspólnym.
I wreszcie: na upodmiotowienie czekają także inni uczestnicy kultury, szczególnie ci z klas ludowych, których regularnie pomija się w ofertach instytucji kierowanych do klasy średniej, serwując im co najwyżej festyniarską, cepeliowską papkę, przygotowaną zgodnie z paternalistycznymi wyobrażeniami inteligencji. To osoby, które wśród najważniejszych barier w dostępie do placówek kulturalnych wymieniają właśnie poczucie obcości klasowej.
Nowy wspaniały ład
Przywrócenie „ładu” po PiS-ie, koniec cenzury, wymiana ekspertów, wzmocnienie finansowe i kompetencyjne samorządów kosztem centrali, ustawa o uprawnieniach artysty – tych pięć punktów, zgodnie podzielanych przez nowych koalicjantów, wyczerpuje de facto pakiet propozycji dla kultury. Przypominają one raczej zasłonę dymną, skrywającą wielką pustkę: brak jakiejkolwiek przekonującej wizji i misji, które wykraczałyby poza oklepane, liberalne klisze „różnorodności”, „demokracji”, „poczucia wspólnoty” czy „wolności ekspresji twórczej”. Co więcej, zarówno w dokumentach programowych, jak i w debacie TOK FM z 9 października trudno szukać jakichkolwiek różnic między lewicą a liberałami.
Agata Diduszko-Zyglewska, co prawda, jakby przypominając sobie o własnej linii politycznej, na koniec debaty dramatycznie zaapelowała do współrozmówców z KO i TD, aby nie przekreślali wieloletnich prac nad przygotowaną ustawą, ale nikt i tak nie miał zamiaru ich przekreślać. Zreflektowała się też i napomknęła o konieczności podniesienia pensji w sektorze kultury, na co wszyscy pokiwali kurtuazyjnie głowami, bo od zawsze wiadomo, że wszędzie i wszystkim trzeba podwyższyć, po czym rozeszli się do domów, aby przygotowywać krucjatę przeciwko PiS-owskim instytucjom.
Wśród kandydatek na ministrę nieoficjalnie wymienia się Małgorzatę Omilanowską, Małgorzatę Kidawę-Błońską, Aldonę Machnowską-Górę, Joannę Scheuring-Wielgus, a niekiedy i Agatę Diduszko-Zyglewską, choć główna teka przypadnie raczej jednej z reprezentantek KO.
Omilanowska podczas Forum Przyszłości Kultury w 2022 roku narzekała, że już przed rządami PiS minister dysponował niemal nieograniczoną, autorytarną władzą w resorcie. Tymczasem to za jej kadencji Ministerstwo odmówiło rozmów o postulacie Koalicji Czasopism, dążącej do reformy konkursów dotacyjnych, w których wyniki odwołań zawsze stanowiły efekt „niezależnej decyzji ministra”, niepodlegającej nawet uzasadnieniom.
Kidawa-Błońska zasłynęła m.in. sprzeciwem nie tylko wobec podnoszenia, ale jakiejkolwiek formalnej regulacji płacy minimalnej: „Trzeba wspierać przedsiębiorców, trzeba obniżać koszty pracy, […] a nie dekretami ogłaszać, ile ma wynosić pensja. Tak było w socjalizmie” – mówiła jeszcze cztery lata temu. Scheuring-Wielgus przed swoim transferem z Nowoczesnej głośno krytykowała program 500+, bo „żeby wydać, trzeba najpierw zarobić”, Machnowska-Góra znana jest z oligarchicznego i kumoterskiego zarządzania stołeczną kulturą, a Diduszko-Zyglewska m.in. ze wspierania dyrektorów warszawskich instytucji w zwolnieniach pracowniczych (Teatr Dramatyczny, Staromiejski Dom Kultury).
Wszystkie te kandydatki na tyle więc zawiodły w najważniejszych obszarach polityk społecznych lub kulturalnych, że trudno obdarzyć je kredytem zaufania. Na oficjalną wiadomość o tym, kto obejmie urząd ministry i co zaproponuje uczestniczkom kultury, przyjdzie jeszcze trochę poczekać. Ale już dziś można wyzbyć się złudzeń co do istotnych zmian w resorcie, szczególnie w obszarze partycypacji środowiskowej, klasowej czy pracowniczej.