Zielona granica to film bardzo wyważony, bezpieczny i niezbyt odkrywczy, również politycznie. Tumany sensacji i kontrowersji, które zdążył wzniecić jeszcze przed premierą, więcej mówią o jakości debaty publicznej niż o samym dziele Holland.
Zadyma wokół filmu niewątpliwie przyniesie jego autorce sukces zarówno symboliczny, jak i komercyjny. Najpierw Specjalna Nagroda Jury na Festiwalu Filmowym w Wenecji i owacje na stojące, teraz Nagroda Specjalna Fuoricampo w Watykanie. W dodatku Sąd Okręgowy w Warszawie w ramach zabezpieczenia roszczeń zakazał Zbigniewowi Ziobrze tworzenia analogii między Agnieszką Holland i Zieloną granicą a reżimami autorytarnymi, co daje nadzieję na wygraną sprawę z obozem rządzącym.
Film upolityczniono na wiele miesięcy przed wprowadzeniem do kin, choć polityczność nie jest akurat jakimkolwiek jego atutem. Ale przy obecnym poziomie debaty publicznej w Polsce nie ma się co dziwić. Po jednej stronie zebrali się więc prawicowi ignoranci, którzy obrazu nie widzieli, ale wyzywają reżyserkę i jej zespół od szmalcowników, a wszystko to w obronie polskości i munduru, bo jak wiadomo, za mundurem Polacy sznurem. Po drugiej zebrali się ci, którzy nazywają tych pierwszych szmalcownikami, rozdzierają szaty w obronie „zaszczutej” filmowczyni, szerują krindżową, biało-czerwoną grafikę „Holland-Poland” i jeszcze bardziej krindżowe, czerstwe żarty przerabiające wypowiedź prezydenta Dudy o świniach – jak ten Roberta Więckiewicza („Wchodzę do kina, a tam siedzą ludzie”) czy Agnieszki Kublik („Byłam w kinie. Świnie? Nie widziałam. Byli ludzie. Kto to powie Dudzie?”).
Ale skoro już się pośmialiśmy, przeanalizujmy samo dzieło, tak konsekwentnie spychane na dalszy plan przez liberalne media w przekonaniu o jego immanentnej wartości z uwagi na sam ważki temat.
Dokumentalna fikcja
W Zielonej granicy Agnieszka Holland realistycznie, a nawet naturalistycznie udokumentowała to, co dzieje się przynajmniej od 2021 roku na pograniczu polsko-białoruskim. Pierwowzorami bohaterek i bohaterów są realne postaci, a ich historie opierają się na opowieściach aktywistek, mieszkańców Podlasia czy osób uchodźczych. Joely Mbundu gra 29-letnią Judith, Kongijkę, która poroniła po tym, jak polscy pogranicznicy przerzucili ją przez zasieki. Filmowa Leila (w tej roli Behi Djanati Atai) to afgańska aktywistka na rzecz praw człowieka, z której autentycznych nagrań korzystały twórczynie filmu. Do mocniejszych obrazów należy scena utonięcia syryjskiego chłopca imieniem Nur czy okaleczenia jednego z uchodźców, który krwawi z przełyku po tym, jak napił się z celowo stłuczonego przez polskiego strażnika termosu. „Każde wydarzenie, które pokazujemy, ma źródło w prawdziwych wydarzeniach. Na wszystko mamy papiery” – mówi reżyserka.
Osoby przekraczające granicę są poniżane, narażane na urazy cielesne i psychiczne, dehumanizowane jako „ciapaki” albo „turyści”. Zarówno warstwa faktograficzna, jak i afektywna, to niewątpliwe atuty produkcji Holland i całego zespołu. Czy jednak wystarczą, aby przyczynić się do jakiejkolwiek przemiany społecznego imaginarium?
Rzeczywistość jest taka rzeczywista…
„Agnieszka Holland oszczędziła publiczności najgorszego” – mówi Mikołaj Grynberg, autor książki Jezus umarł w Polsce. Reżyserka pomija choćby temat polskich szmalcowników, „których przy granicy jest coraz więcej. […] Potrafią zwolnić się z pracy i chodzić po lesie, żeby ‘polować’ na uchodźców. […] Na tym polega działanie szmalcownika. Szantażuje tym, że wyda, chyba że dostanie pieniądze, to wtedy odstąpi. Jakiś czas temu cena wynosiła 400 zł, ale ostatnio podobno wzrosła. Agnieszka Holland o tym nie wspomina. Jej film jest bardzo zniuansowany”.
Rolnik, którego spotyka Leila, wykonuje co prawda telefon – jak możemy się domyślać – do Straży Granicznej, ale wcześniej wspiera Afgankę piciem i jedzeniem, odmawiając przyjęcia zapłaty. Jego wizerunek jest więc co najmniej ambiwalentny. Bo tak naprawdę Zielona granica mówi przede wszystkim „o dobrych ludziach, dobrych Polkach i Polakach” – dodaje Grynberg.
Podobne konstrukcje zdominowały większość filmowej narracji, prowadzonej z trzech przeplatających się perspektyw: uchodźców, aktywistów oraz młodego pogranicznika Jaśka (Tomasz Włosok). Ten ostatni, kochający, wrażliwy mąż, a niedługo również ojciec, został sportretowany jako jednostka szarpana sprzecznościami między wykonywaną pracą (czyt. push-backami), którą traktuje w kategoriach „służby”, a przejawami empatii wobec niepolskich innych. Więcej pije, częściej płacze albo wybucha krzykiem, nie może spać. Ma symptomy stresu pourazowego. Wreszcie przechodzi metamorfozę i przymyka oko na transport osób uchodźczych, by w scenie finałowej nie przyznać się już do swojej obecności na zielonej granicy. I chociaż nie przepracowuje problemu, jego postawa jest właśnie… „zniuansowana”.
Podobnie zresztą jak wielu innych mundurowych. Kiedy świeżo upieczona aktywistka Julia (Maja Ostaszewska), psychoterapeutka, która dopiero co osiedliła się na pograniczu, zostaje bezpodstawnie aresztowana w lesie przez policję, a komendant na dołku straszy ją zarzutami o przemyt ludzi, natychmiast spotykamy się z kontrą w postaci dobrej policjantki, która (na boku) nazywa szefa „skurwysynem” i proponuje zatrzymanej pomoc w kontakcie z prawnikiem fundacji. Kiedy jeden z pograniczników tłucze niepostrzeżenie termos, by przerzucić go spragnionemu uchodźcy, drugi natychmiast reaguje: „Pojebało cię, stary?!”. Do bezsenności przyznaje się współtowarzysz Jaśka patrolujący pogranicze, który na widok martwego ciała natychmiast wymiotuje. Inni strażnicy częstują syryjskie dzieci słodyczami, a dorosłych – papierosami, zanim oddadzą ich w ręce swoich kolegów, realizujących procedurę wywózkową. Wreszcie – pogranicznicy białoruscy i tak zachowują się o całe piekło gorzej od polskich: pałują, nakręcają atmosferę zagrożenia, a nawet oddają strzały.
Można powiedzieć, że reżyserka wręcz zorientalizowała wizerunek strażników Łukaszenki, przy których polskie służby wypadają prawie jak organizacje dobroczynne. Tymczasem wiele autentycznych nagrań pokazuje znacznie bardziej drastyczne i bezwzględne zachowania polskich mundurowych. Z ich strony nie zobaczymy w filmie ani szczucia psami, ani traktowania gazem, rozdzielania matek i dzieci czy brutalnego pałowania. Rut Kurkiewicz udostępniła niedawno na Facebooku jeden z takich materiałów z komentarzem: „Zielona granica to bajeczka taka, żeby widz mógł dźwignąć, chociaż i tak nie dźwiga. Tak to się robi u nas, w Unii Europejskiej”.
Holland, wbrew atakom prawicowych mediów i polityków, próbuje zatem w dużej mierze ocalić dobre imię polskich służb mundurowych. Oswaja widzów i widzki z dylematami moralnymi stróżów prawa, pokazuje, że istnieją źli i dobrzy strażnicy, źli policjanci i dobre policjantki, źli i dobrzy ludzie – zupełnie jak w życiu, można powiedzieć. Tylko po co o tym robić film? I jaki jest ostateczny efekt kontrapunktowania, a wręcz równoważenia przemocy organów państwa – jednostkowymi przejawami miłosierdzia ich przedstawicieli?
Taka relatywizacja prowadzi do rozmycia zarówno antagonizmów, jak i odpowiedzialności: kiedy za wszystko odpowiada bowiem „wykrzywiony, małpi pysk” z telewizji (o którym za chwilę), tak naprawdę nikt nie odpowiada za nic, a system polityczny staje się czystym fetyszem, abstrakcyjną wydmuszką. Tymczasem każdy system, żeby działać, potrzebuje wykonawców.
Dlatego usprawiedliwiane (choćby mimowolnie) przez film reprezentacje służby czy pracy mundurowych jako pracy jak każda inna – będą legitymizować jedynie kolejne push-backi. Trzymając się jak najdalej od liberalnej narracji, zgodnie z którą pracę zawsze można zmienić, bo każdy z nas jest self-made manem – należy przyznać, że akurat strażnikiem granicznym (podobnie jak kanarem czy komornikiem) nie zostaje się na ogół z braku innej roboty w okolicy. To kwestia określonego wyboru światopoglądowego i preferencji, które powinny podlegać osądowi krytycznemu. Przynajmniej od czasu, kiedy wskutek presji społecznej starsi pogranicznicy odchodzą, a powstałe wakaty są łatane młodymi rekrutami, dobrze poinformowanymi o wcześniej o swoim zakresie obowiązków, dla których przerzucanie „ciapaków” przez druty jest misją życia.
O ile jednak kanar czy windykator nie cieszą się szczególnym uwielbieniem społecznym, o tyle Straż Graniczna jest jedną z ulubionych instytucji Polaków – w ubiegłym roku kredytem zaufania obdarzało ją 74% ankietowanych, również większość wyborców PO. Moralne rozterki pogranicznika Jaśka i etyczne odruchy jego kompanów tylko ocieplają ten wizerunek, nawet jeśli zostały przedstawione w filmie zgodnie z zasadą tzw. realizmu (o czym więcej na końcu).
Wykrzywiony, małpi pysk z telewizji
Po jednej stronie mamy więc działania ludzi dobrej woli, po drugiej – nie tyle jednak działania ludzi złej woli, co systemu, uosabianego przez konkretnych polityków PiS-u – głównie Kaczyńskiego i Ziobrę.
Trudno się nie zgodzić z partią rządzącą, że to właśnie w nią uderza film Holland. Aktywistki na granicy informują o zamiarach i standardach polskiego rządu, nazwisko Ministra Sprawiedliwości pojawia się kilkakrotnie w wypowiedziach działaczek, a PiS-owi i Kaczyńskiemu obszerny passus swej neurotycznej logorei poświęca Bogdan (Maciej Stuhr), pacjent Julii: „Ja mam rasistowskich pojebów w rządzie. Ja nie mogę przez to spać, nie mogę jeść, nie mogę myśleć. Libido mi spadło poniżej zera. […] Rzygać mi się chce, jak na to wszystko patrzę, rozumiesz? Jak widzę ten wykrzywiony, małpi pysk, który nie umie słowa sklecić w ludzkim języku, kurwa. Skąd oni ich biorą w ogóle?”.
Na tych dość oczywistych ewokacjach i prowokacjach polityczność Zielonej granicy się jednak wyczerpuje, a reżyserka skrzętnie przemilcza antyuchodźcze dyskursy, którymi posługują się liderzy innych partii. Tymczasem od początku kryzysu migracyjnego Tusk w Europarlamencie postulował „uszczelnienie” wschodniej granicy, a choć krytykował push-backi jako niehumanitarną i bezprawną samowolkę, kręcił z nich wyłącznie bat do walki politycznej z PiS-em. Tak naprawdę nigdy nie chciał przyjmować uchodźców z krajów muzułmańskich, co od wielu miesięcy dobitnie manifestuje, prześcigając w ksenofobii i islamofobii największych prawicowych oszołomów: „Mur na granicy z Białorusią musimy [dopiero] zbudować, bo go nie ma, przecież to jest fikcja”. Od dłuższego czasu ignoruje również zaproszenie od Grupy Granica do wspólnych rozmów.
Jaka jest różnica między tymi politykami uchodźczymi? W gruncie rzeczy – żadna. Partia rządząca doprowadza do śmierci dziesiątek osób po polskiej stronie granicy, PO wolałaby, żeby umierali po drugiej stronie, a najlepiej we własnych krajach. Odsuwanie problemów w białych rękawiczkach jak najdalej od siebie to bowiem specjalność tej formacji.
Tymczasem liberalny elektorat i komentariat, a także platformerscy politycy i ich świty obnoszą się z gestami obrony Holland, rozdzierają szaty nad skrzywdzonymi i złorzeczą „reżimowcom”. Wiceprezydentka Warszawy Aldona Machnowska-Góra pisze na Facebooku: „Wspaniały film. Dziękuję Agnieszka Holland”, z kolei Artur Jóźwik, dyrektor stołecznego Biura Kultury, dodaje: „Są filmy, których nie można nie obejrzeć”. Za chwilę w wyborach i tak podpiszą się pod inną formą etniczno-rasowej segregacji o równie tragicznych skutkach. W tym festiwalu hipokryzji nie przeszkadza im nawet to, że ich partia wywierała naciski na Holland w celu opóźnienia premiery filmu, byle tylko nie zaszkodził wynikowi wyborczemu PO. Przypomnijmy, że ok. 75% tego elektoratu deklaruje zaufanie do Straży Granicznej, a znacznie więcej popiera utrzymanie muru na granicy z Białorusią.
Holland, co prawda, przejeżdża się po Platformie w mediach społecznościowych, wyznając w jednym z komentarzy: „opozycja od początku trzęsła portkami, że [film] zaszkodzi, jakby już wielokrotnie nie zaszkodziła jej nieudolność, lenistwo i kunktatorstwo”. Jednak w swojej superprodukcji przemilcza współudział tej partii w kreowaniu negatywnego stosunku do uchodźców, a tym samym – po prostu ją wybiela.
Wolne sądy, nie ludzie
I choć pojawiła się w Zielonej granicy okazja do sprawiedliwej krytyki tej formacji, to jednak została niemal całkowicie zaprzepaszczona. Holland pokusiła się o naszkicowanie obrazu platformerskiego elektoratu, czyniąc jego reprezentantką koleżankę Julii, Basię. Basia wyprowadziła się na Podlasie w latach dziewięćdziesiątych, ma tutaj dom, pracę, jeździ SUV-em, którego czasem pożycza Julii, co oznacza, że jej rodzina dysponuje zapewne więcej niż jednym samochodem. To typowa, dobrze sytuowana klasa średnia, która – jak wiemy choćby z badań Macieja Gduli i Przemysława Sadury – stanowi najbardziej egoistyczną klasę społeczną w Polsce. Basia odmawia więc Julii użyczenia auta, gdy dowiaduje się o jej działaniach z Grupą Granica, obawiając się, że zostanie z nimi powiązana. „Znasz mnie, zawsze głosowałam na Platformę. Jak było trzeba, stałam ze świeczką pod sądem. Ale to? Przecież ja muszę jakoś żyć, pracować, rozumiesz?” – mówi.
Odmowa pomocy zostaje tym samym przez Holland w pełni usprawiedliwiona i rozgrzeszona lękiem przed pozaprawnymi konsekwencjami, jakie wobec mieszkanek niewielkiej mieściny na Podlasiu zdolni są wyciągać miejscowi przedstawiciele władzy. „Na jakim ty świecie żyjesz?”, pyta retorycznie Basia, ripostując na slogan Julii: „pomaganie nie jest nielegalne”. Tryb życia, praca, rodzina – główne wartości neoliberalnego społeczeństwa całkowicie wystarczą, aby odmówić pomocy w uganianiu się po lasach za uchodźcami. Bo to zupełnie co innego, niż elitarne, bezpieczne machanie świeczką i skandowanie „Wolne sądy!” na ulicach stolicy. Sama Julia wystarczająco zresztą doświadczyła miejscowego aparatu represji, by stać się żywą przestrogą: zarzuty z kodeksu karnego, noc na dołku, zniszczenie samochodu i stygmatyzujące napisy „won!” – to tylko niektóre z efektów specjalnych, jakie potrafi działaczkom zafundować lokalna władza.
W ten sposób również codzienny opór aktywistek, który mógłby zostać nieco odromantyzowany, podlega szczególnej heroizacji i staje się tak naprawdę dostępny dla nielicznych, tych, które gotowe będą na wyrzeczenia i akty odwagi. Postawa niemego świadka tragedii (nawiązująca u Holland dramatycznie do obrazów Zagłady) wydaje się więc w pełni zrozumiała w obliczu represyjnych mechanizmów społeczno-politycznych. To pewnie niezamierzony efekt filmu, bo sama reżyserka podobno próbowała jedynie zadać pytanie „Jak to się dzieje, że jedni przechodzą na stronę zła, a inni dobra” i nakręcić film o „ludziach, których łączy to, że zostali postawieni wobec niezwykle trudnych wyborów”. Ale znów coś najwyraźniej poszło nie tak...
Aktywistki, mateczka Unia i siostra Ukraina
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość twórcom i twórczyniom filmu i przyznać, że wątki aktywistyczne oraz postaci działaczek zostały dość przekonująco skonstruowane. To najpewniej zasługa rzetelnych konsultacji ze środowiskami działackimi (których członkinie osobiście wystąpiły też w dwóch scenach), a także współpracy na planie z Marią Złonkiewicz z inicjatywy Chlebem i Solą. Część aktorów zresztą również posiadała pewne doświadczenia w wolontariacie na granicy.
Bez zbędnej mitologizacji pokazała też Holland rzeczywiste relacje, napięcia i konflikty wewnątrz ruchu prouchodźczego, koncentrując się na dwóch członkiniach kolektywu. Marta (grana przez Monikę Frajczyk), liderka grupy, reprezentuje strategię legalistyczną, przypominając na okrągło: nie wchodzimy do strefy stanu wyjątkowego, nie przeprowadzamy i nie podwozimy osób uchodźczych, bo może się to odbić na całym ruchu. Jej siostra Żuku (świetna rola Jaśminy Polak!) tymczasem razem z nowicjuszką Julią łamią zasady i stosują rozwiązania pozaprawne, jeśli wymaga tego dobro ludzi na granicy.
Obrywa się natomiast nieźle Unii Europejskiej, którą Żuku słusznie miesza z błotem: „Wiesz, ile osób zginęło na Morzu Śródziemnym, próbując się przedostać do Europy od początku kryzysu w 2015 roku? – pyta Julii. – Ponad dwadzieścia tysięcy. Pewnie nie słyszałaś o zawracaniu łodzi, blokowaniu statków, akcjach Frontexu? Więc tak, śmieszy mnie, jak mi ktoś pierdoli o naszej wspaniałej mateczce Unii”. Sama Holland zresztą w wywiadach nie kryje oburzenia na poczynania Europy: „instytucje UE w rzeczywistości wspierają działania polskich władz na granicy, a Frontex postępuje podobnie na innych granicach”. Krytyka ta powróci w ostatniej planszy filmu jako zobiektywizowana informacja o liczbie zgonów.
I wreszcie – w epilogu sugestywnie kontrastuje Holland wydarzenia w przygranicznych lasach z otwartym przyjęciem dwóch milionów ukraińskich imigrantów, demaskując całą społeczno-polityczną machinę hipokryzji, ale i rasistowskie mechanizmy segregacyjne. Kiedy w scenie finałowej aktywistka Marta wypomina strażnikowi Jaśkowi: „Szkoda, że nie byłeś taki czuły dla tych dzieci na granicy białoruskiej”, w odpowiedzi słyszy: „Mnie tam nie było”.
Zamiast realizmu
Na koniec warto zapytać, dla kogo powstał ten film. Reżyserka iście po manichejsku równoważy w nim dobro i zło, jakby hołdowała jakiejś opacznie rozumianej zasadzie wszystkożernego realizmu. Realizm tymczasem nie jest obiektywnym przedstawieniem świata, niuansującym każdy detal i próbującym oddać sprawiedliwość każdemu, kogo napotka na swojej drodze. Taki obiektywizm po prostu nie istnieje. Jest natomiast prawdą politycznego oglądu świata i zaangażowaniem w realizację politycznych celów. A naczelną zasadą polityczności pozostaje konflikt i antagonizm pomiędzy różnymi klasami lub grupami społecznymi. Być realist(k)ą to brać udział w tym konflikcie.
Zresztą w weekend otwarcia film obejrzało 137 tys. osób. To niewiele mniej niż Pokot i prawie siedem razy mniej niż Kler, w którym pokładano rewolucyjne nadzieje na obalenie PiS-u. Na Zieloną granicę pójdą przede wszystkim ci, którzy doskonale znają relacje o push-backach i brutalności strażników, a teraz z bezpiecznego dystansu swoich metropolii będą mogli doświadczyć moralnego oczyszczenia, pomstując przez dwie i pół godziny na nacjonalistyczną władzę. Czyli głównie lewicowo-liberalny elektorat. Trudno się wyzbyć wrażenia, że film Holland posłuży głównie polskiej inteligencji do przeżywania własnego katharsis.