Liz Truss podczas walki o stanowisko przewodniczącej brytyjskiej Partii Konserwatywnej starała się nawet wyglądem upodobnić do Margaret Thatcher. Kiedy już została liderką torysów i premierem Wielkiej Brytanii, przeszła od gestów do czynów. Zapowiedziała likwidację 45-procentowej stawki podatku dochodowego, która dziś dotyczy tylko obywateli zarabiających ponad 150 tys. funtów rocznie. Od kwietnia 2023 r. stawka miała wynosić 40 proc. - tyle samo, co dla osób, które zarabiają trzy razy mniej. Prezent dla najzamożniejszych zapowiedziano w momencie, gdy tysiące brytyjskich pracowników strajkuje lub szykuje się do strajków, walcząc o choćby niewielkie podwyżki. Dla tych ludzi, obserwujących, jak inflacja i rosnące ceny pożerają ich pensje, rząd nie przewidział nic.

Zamiast tego wyborcy mogli posłuchać komentarzy nowego kanclerza skarbu Kwasiego Kwartenga, który tłumaczył, że jeśli podatki są zbyt wysokie, ludzie tracą chęć do pracy lub próbują omijać przepisy.

Liz Truss puściła jednak mimo uszu krytykę ze strony związków zawodowych. Zignorowała również pierwszą reakcję instytucji finansowych na jej zapowiedzi. Zapowiedź dalszego zwiększania długu publicznego, w obliczu spadających wpływów z podatków, doprowadziła do paniki i błyskawicznego spadku wartości funta. W tej sytuacji działania premier oburzyły nawet jej partyjnych kolegów. Wielu konserwatywnych deputowanych ostentacyjnie zbojkotowało konwencję partyjną w Birmingham 2 października, na której Truss zamierzała bronić swojego programu.

Ostatecznie w dniu zjazdu Kwasi Kwarteng poinformował, że najwyższa stawka podatkowa zostaje.

Jak czytamy w jego wpisie na Twitterze, rząd Truss nadal zamierza wdrażać Plan Wzrostu, oparty na wspieraniu biznesu i obniżaniu podatków. Obiecuje inwestycje w infrastrukturę transportową (bez konkretów) i zamrożenie cen energii. Wycofanie się z najbardziej spektakularnego cięcia podatkowego nie zmienia ogólnego kierunku myślenia torysów: wpływy budżetowe spadną, a rząd w pierwszej kolejności chce troszczyć się o przedsiębiorców.

Tymczasem w pierwszych dniach października Wielką Brytanią wstrząsnął kolejny dzień strajków na kolei, protestowali nauczyciele akademiccy,  w ostatni dzień września zaczął się protest na poczcie. W sondażach nawet wyborcy torysów deklarują poparcie dla nacjonalizacji tych podstawowych dóbr i usług, które sprywatyzowali neoliberałowie: wody, energii czy transportu publicznego. 

Badania sondażowni YouGov pokazują, obniżki podatków zapowiadane przez Liz Truss doprowadziły do dalszego spadku notowań torysów.

W najnowszych sondażach 45 proc. ankietowanych twierdzi, że przy najbliższej okazji odda swój głos na Partię Pracy.

Na konserwatystów chce głosować 28 proc., o cztery punkty procentowe mniej, niż kilka tygodni temu. Rządowi nie pomaga ujawnianie kolejnych bulwersujących faktów związanych z okolicznościami tworzenia "Planu Wzrostu". Jak poinformował The Times,

w dniu, gdy ogłoszono założenia przyjaznego dla bogaczy budżetu, kanclerz Kwasi Kwarteng udał się na prywatną imprezę z udziałem przedstawicieli świata finansjery, opowiadał im o projektowanych zmianach, a także zapowiadał, że cięć podatków dla biznesu będzie jeszcze więcej. Dodał, że mówienie o wzroście to propagandowy chwyt - gdyby ludzie usłyszeli, że czekają ich kolejne oszczędności, byliby wściekli. Gospodarzem spotkania był Andrew Law - milioner, finansista wspierający od lat torysów.

Wewnętrzna opozycja w Partii Konserwatywnej rozumie, że takie rewelacje tylko szkodą słabnącej partii. Na łamach brytyjskiej prasy już pojawiają się spekulacje, że rząd z Truss i Kwartengiem nie przetrwa do Bożego Narodzenia. Jeśli nie za sprawą narastającej fali strajków, to za sprawą działań samych polityków torysów, którzy widzą, do czego prowadzi partię brak społecznego słuchu i kompetencji w wykonaniu Truss.