Chciała przejść do historii. Udało jej się. Liz Truss złożyła dymisję i tym samym została właśnie najkrócej urzędującym premierem Wielkiej Brytanii.

Odchodzi ze stanowiska, odrzucona przez własną partię, słusznie wygwizdywana przez protestujących pracowników różnych sektorów. W syntezach historii Wielkiej Brytanii będzie wspominana jako niekompetentna liderka z przypadku, która w chwili kryzysu chciała odebrać biednym, żeby dodać bogatym.

Chciała być Margaret Thatcher, ale historia powtarza się tylko jako farsa.

Jej turboliberalne pomysły i ekonomiczny brak wyobraźni przeraziły nawet partyjnych kolegów-wolnorynkowców, a także biznesowych sponsorów torysów. Najpierw musiała chyłkiem odwoływać rekordowe cięcia podatków dla najzamożniejszych, teraz zupełnie wycofuje się z Downing Street.

Konserwatywne media brytyjskie piszą dziś, że Truss przegrała walkę z prawami ekonomii. Trafniej byłoby powiedzieć, że przegrała po prostu z biznesem i z tymi kolegami z partii, którzy lepiej rozumieli, czego oczekują w obecnej Wielkiej Brytanii poważni rynkowi gracze. A oczekują ni mniej ni więcej rządu, który stworzy im warunki do dalszego spokojnego pomnażania zysków, nie pozwoli, by musieli ponieść koszty kryzysu, ale zarazem uspokoi sytuację społeczną na tyle, by fala strajków nie przerodziła się w coś jeszcze poważniejszego.

Liz Truss tymczasem zamierzała forsować dalej swoją dystopijną, kompletnie nierealną wizję „Wielkiej Brytanii wyzwolonej z kajdan”, wolnego rynku bez kompletnie żadnych ograniczeń. Zamierzała też pójść na noże ze związkami zawodowymi. Teraz, gdy gwałtowne wzrosty cen sprawiają, że do strajków i kampanii koordynowanych przez związki włączają się dziesiątki tysięcy ludzi. A ci, którzy akurat nie strajkują, w sondażach wyrażają zrozumienie i poparcie dla protestujących.

Skoro zresztą o sondażach mowa – za sprawą pomysłów Truss słupki torysów poleciały w dół, a notowania Partii Pracy osiągnęły rekordowe poziomy. Torysi stanęli przed widmem utraty setek mandatów. Partia pozbyła się Truss, żeby nie dopuścić do katastrofy. Nie pozbędzie się jednak – bo nie byłaby Partią Konserwatywną, gdyby to zrobiła – swoich podstawowych założeń.

Nie zacznie nagle bronić interesu pracującej większości Brytyjczyków i Brytyjek. Nie uderzy zbyt mocno w kapitał, chociaż sytuacja jest nadzwyczajna, bo takiego kryzysu Wielka Brytania nie przeżywała od dziesięcioleci.

Kimkolwiek będzie nowy premier Wielkiej Brytanii, można się po nim spodziewać sięgnięcia po środki „oszczędnościowe”, które uderzą w pracowników.

Zapewne bez ekscesów w stylu Truss, może w bardziej uspokajającym stylu. Ale sedno sprawy będzie proste: to klasę pracującą i średnią zmusi się do ograniczeń. Nie krezusów.

Niestety trudno w odpowiedzialny sposób zapowiadać, że gdyby następny premier okazał się politykiem Partii Pracy, to postąpiłby zupełnie inaczej.

Przewodniczący Keir Starmer jest przedstawicielem prawego skrzydła partii, który największe sukcesy odniósł w zakresie wycinania skrzydła lewego. To „obrońca pracowników”, który zniechęcał parlamentarzystów do chodzenia na pikiety protestujących kolejarzy.

To „lewicowiec”, który bardzo się troszczy, by partia przypadkiem nie skręciła za bardzo w lewo, bo „zniechęci” do siebie umiarkowanych. Efekt jest taki, że w dobie potężnych społecznych wstrząsów wielu Brytyjczyków ma problem z powiedzeniem, jak właściwie nazywa się przewodniczący nominalnie pracowniczej partii.

Mick Lynch, lider RMT, związku zawodowego kolejarzy, powiedział, że Wielka Brytania potrzebuje powstania –

a konkretnie serii skoordynowanych w czasie strajków w kluczowych sektorach.

Nie jest to tylko życzenie - te strajki nastąpią, bo pracownicy mają dość zrzucania na ich barki ciężaru kryzysu. Już protestują lub właśnie się do tego szykują.

Brytyjski kapitalizm się chwieje. Pytanie brzmi, czy nadchodząca społeczna mobilizacja będzie dość wielka, by zadrżał w posadach.