Dwa wielkie zgromadzenia odbyły się w węgierskiej stolicy 23 i 27 października. Pierwsze z nich zbiegło się z rocznicą powstania węgierskiego 1956 r. Z uwagi na zaplanowany przemarsz nauczycieli oficjalne obchody rocznicy zostały przeniesione poza Budapeszt. Premier Viktor Orban przemawiał w miasteczku Zalaegerszeg, a w swoim wystąpieniu nie tylko przypominał o ofiarach roku 1956, ale też porównywał Unię Europejską do Związku Radzieckiego.
- Nie bójmy się tych, którzy z cienia strzelają do Węgrów, ukryci na wieżyczkach strzeleckich w Brukseli - perorował Orban, a potem zapowiadał, że każde wielonarodowe imperium się rozpadnie. Metafora była dość oczywista.
W tym samym czasie Most Małgorzaty i ulice centralnego Budapesztu zapełniły się tysiącami nauczycielek, rodziców i uczniów. Szli z transparentami, na których wielokrotnie powtarzały się hasła "Nie ma nauczycieli, nie ma przyszłości" czy "Chcę uczyć". Powtarzał się również symbol wykrzyknika w kole, wybrany na symbol ruchu. Według organizatorów na demonstrację przyszło ponad 80 tys. osób. Te same hasła powróciły podczas kolejnego masowego protestu organizowanego przez nauczycielskie związki zawodowe 27 października. Frekwencja ponownie była wielotysięczna. Wspólnie demonstrowali nauczyciele ze szkół publicznych oraz ze szkół prowadzonych przez Kościoły. Ci drudzy, co znamienne, często mają poglądy konserwatywne i do tej pory stanowczo popierali Fidesz i Viktora Orbana. Teraz jednak czują, że rządząca prawica ich zawiodła: wynagrodzenia nauczycieli na Węgrzech są najniższe w Europie, a w dobie inflacji przekraczającej 20 proc. szybko stają się bezwartościowe.
27 października protestowano również poza Budapesztem. Uczniowie najczęściej tworzyli przed szkołami żywe łańcuchy, ustawiali się tak, by powstał symbol wykrzyknika w kole, wieszali na budynkach szkół transparenty solidarności z nauczycielami.
Na Węgrzech początkująca nauczycielka zarabia w przeliczeniu ok. 2000 zł. Po wielu latach stażu może zarobić do 3500. W rezultacie większość aktywnych pedagogów w kraju to osoby w wieku powyżej 50 lat. Młodsi, zniechęceni swoimi pensjami, a także ideologizacją szkół, zniechęcają się i z powodzeniem znajdują inne zawody. Szacuje się, że w węgierskich szkołach już jest około 20 000 nieobsadzonych etatów.
Protest nauczycieli wspierają rodzice, którzy widzą, że ich dzieci cierpią, kiedy brakuje nauczycieli poszczególnych przedmiotów, a poziom edukacji raptownie spada. Gniew na rząd Orbana jest tym większy, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak bardzo premier Węgier obiecywał wyborcom, że zadba o ich dzieci i ochroni je przed zagrożeniami. Teraz okazuje się, że z jednej strony wyrzucił z klas organizacje pozarządowe, w tym znienawidzone grupy równościowe i LGBT, a z drugiej strony nie zadbał, by pracy w szkole nie porzucali wykwalifikowani pedagodzy.
Chociaż podczas ostatniego protestu część uczestników demonstrowała z transparentami wzywającymi Orbana do dymisji, politycy opozycji nie są mile widziani podczas manifestacji.
Nauczycielskie związki zawodowe i grupy uczniowskie akcentują, że oświata jest sprawą wszystkich Węgrów. Gdy 23 października jednym z mówców podczas demonstracji był burmistrz Budapesztu Gergely Karacsony, związany z opozycją, jedna z organizacji uczniowsko-studenckich odmówiła zabrania głosu. Można przyjąć, że gdyby nie ten społeczny charakter demonstracji, nie byłyby one tak masowe. Poparcie dla partii opozycyjnych jest na Węgrzech znacznie mniejsze, niż skala solidarności z nauczycielami.
Związki zawodowe nauczycieli planują kolejne demonstracje na początek listopada.
Zamierzają też walczyć dalej o prawo do przeprowadzenia klasycznego strajku, które zostało im faktycznie odebrane dekretem podczas pandemii. Węgierski rząd twierdzi, że podwyżek dla nauczycieli nie może uruchomić, bo potrzebne są na ten cel undusze unijne, zablokowane z powodu problemów Budapesztu z praworządnością. Jeśli pieniądze przyjdą, obiecują Orban i minister spraw wewnętrznych Sandor Pinter, pedagodzy będą mogli liczyć na podwyżki warte przynajmniej 20 proc. obecnych pensji. Na razie jednak nauczyciele powinni adresować swoje pretensje do Brukseli - sugeruje węgierski rząd.