- Jako związkowiec prowadziłem kilka strajków. W 2003 r. brałem udział w strajku głodowym, przez dziewięć dni. To nie był pierwszy raz, kiedy szedłem do ludzi i mówiłem: Jesteśmy w takiej sytuacji, że musimy zrobić strajk. Ale wcześniej zawsze ludzie pytali: Może jeszcze da się ten konflikt rozwiązać? Teraz było zupełnie inaczej. Czułem oddech załogi na plecach - mówi Sławomir Centkowski, wiceprezydent Związku Zawodowego Maszynistów Kolejowych w Polsce, w rozmowie z Tomaszem Rollnikiem.

Kiedy i jak zaczął się spór zbiorowy w Warszawskiej Kolei Dojazdowej? Jakie były wasze oczekiwania?

Spór zbiorowy został wszczęty pismem z 1 października 2023 r. (złożone 2 października). Praprzyczyną tego sporu była prośba związku zawodowego dotycząca wzrostu wynagrodzenia o 500 zł. „Wukadka”, czyli Warszawska Kolej Dojazdowa i Koleje Mazowieckie są finansowane przez tego samego zarządcę, marszałka województwa mazowieckiego Adama Struzika. W Kolejach Mazowieckich, spółce siostrzanej wobec WKD, te 500 zł zostało wypłacone w lipcu 2023 r. U nas tych pieniędzy  nie było ani w lipcu, ani w sierpniu, ani we wrześniu. Mało tego – 27 września pracodawca skierował do związków zawodowych pismo, z którego wynikało, że urząd nie przewiduje na razie wypłacenia tych pieniędzy. Do tego mieliśmy informacje, że urząd nie zamierza ich wypłacić w ogóle. Od tego zaczęła się cała sprawa...

Czy w sporze zbiorowym brał tylko Związek Zawodowy Maszynistów Kolejowych w Polsce, czy inne organizacje związkowe również?

Pod pismem podpisały się dwie organizacje – Związek Zawodowy Maszynistów Kolejowych w Polsce oraz Solidarność Mazowsze. Rokowania skończyły się szybko, bo nie było żadnych ustępstw ze strony pracodawcy. Potem przeszliśmy przez mediacje, gdzie znowu, z powodu niesamowicie twardej postawy zarządu niczego nie wynegocjowaliśmy. Zatem - referendum strajkowe. 15 listopada odbył się dwugodzinny strajk. Jednak ten drugi związek jeszcze przed strajkiem podpisał z pracodawcą porozumienie. Zgodził się na wzrost wynagrodzenia o 500 zł w uposażeniu zasadniczym dla każdego pracownika od  1 kwietnia. Tym samym wykluczył się ze sporu zbiorowego. To nie była decyzja, której pracownicy by sobie życzyli – ludzie z tamtego związku odchodzą, przechodzą do nas. Prawdopodobnie w tamtej organizacji nie ma już nawet 10 osób.

Wiemy, że walczyliście o wyższe płace. Czy tylko postulaty płacowe wchodziły w grę? Czy były jeszcze inne sprawy, związane np. z BHP?

Co do warunków socjalnych w przypadku maszynistów w zamkniętej aglomeracji, a tak wygląda sytuacja „wukadki”, bo to jest wyłączona część infrastruktury kolejowej – ten element nie jest tak istotny. Jest istotny w przypadku każdej innej spółki kolejowej, ale my jesteśmy wyjątkiem, bo pracownicy mają pozamykane obiegi, dokładnie wiadomo, kiedy i gdzie wypada przerwa. Jedynym oczekiwaniem ze strony pracowników był wzrost wynagrodzeń.

Jako że nie otrzymaliśmy tych 500 zł, które mieliśmy otrzymać, w piśmie zostało zawarte następujące żądanie: 1000 zł od lipca w uposażeniu zasadniczym i od 1 stycznia 800 zł w uposażeniu zasadniczym.

I jak zareagował pracodawca?

4 lub 5 października zwołał związki zawodowe i oświadczył, że nasze wynagrodzenia zostaną podniesione o 500 zł, tyle, co w Kolejach Mazowieckich. Ale wtedy nasze żądanie opiewało już na 1000 zł! Jestem zresztą przekonany, że właśnie nasze pismo z żądaniem było impulsem, żeby te 500 zł jednak dać.

To pismo uruchomiło prawną procedurę dochodzenia roszczeń. Od momentu jego złożenia już jechaliśmy naprzód, a wiadomo, że ta procedura jest wymagająca. Trzeba się pilnować, żeby z prawnego punktu widzenia nie popełnić żadnego błędu, a jeszcze dochodzi „aspekt ludzki”, który jest nawet ważniejszy.

Jako związkowiec doświadczyłem różnych sytuacji na kolei. Prowadziłem kilka strajków. W 2003 r. sam brałem udział w strajku głodowym, przez dziewięć dni. Skrajnie trudne doświadczenie, nikogo nie będę zachęcał, by brał udział w takim proteście. To nie był pierwszy raz, kiedy szedłem do człowieka i mówiłem: Słuchaj, jesteśmy w takiej sytuacji, że musimy zrobić strajk. Ale wcześniej zawsze, kiedy mówiłem coś podobnego, ludzie pytali: A musimy? Już teraz? Może jeszcze da się ten konflikt rozwiązać?

Teraz było zupełnie inaczej.

Czyli jak?

Poszedłem na spotkanie z pracownikami. Byli wszyscy: maszyniści, pracownicy infrastruktury, pracownicy warsztatowi. Pełna hala. Zadałem pytanie, czy jeśli nie osiągniemy porozumienia, to czy wyrażą zgodę na strajk. Nie było ani jednej osoby, która by się wahała. Czułem wręcz ich oddech na plecach, czułem, że oni tego strajku oczekują. Tak zarząd wkurzył załogę.

W referendum strajkowym wzięło udział bodaj 78% uprawnionych, z czego 92%  było za strajkiem.

Pracownicy administracyjni również?

Nie, oni nie wzięli w ogóle udziału. Za to jestem pod wrażeniem postawy wszystkich innych pracowników. Na kolei z reguły strajk opiera się na maszynistach. A u nas było tak: kiedy odbywał się ten jednorazowy dwugodzinny strajk, byłem na miejscu. Poszedłem na warsztat i tam jeden z pracowników zadał mi pytanie: czy jeśli jestem z Solidarności i mój przewodniczący podpisał porozumienie, to czy mnie zwolnią, jeśli będę strajkował? Zapytałem: a pan się zgadza z tym porozumieniem? Usłyszałem, że nie, że ten pracownik oczekiwał więcej. Powiedziałem zatem: ma pan prawo strajkować, ma pan prawo do tego, żebyśmy to my bronili pana interesów, a konsekwencji za strajk pan nie poniesie, bo strajk jest legalny. Natychmiast do protestu dołączył cały warsztat.

Strajkowali także dyżurni, pracownicy infrastruktury, pracownicy pociągów sieciowych... wszyscy, oprócz administracji. Panie z administracji były przysyłane na spotkania z załogą, żeby podważać moje kompetencje.

Jak to wyglądało?

Ja robię spotkania z załogą często. Wychodzę z założenia, że z ludźmi trzeba rozmawiać, zresztą ludzie od razu mi powiedzieli, że jestem pierwszy, który do nich przychodzi, nie obawia się, tylko właśnie z nimi rozmawia. A one przychodziły i siały wątpliwości: czy ja mam świadomość tego, jakie skutki wywołają nasze działania, odpowiedzialności prawnej? Czy ja mam pojęcie o finansach? A ja jestem absolwentem Wydziału Prawa i Administracji UMK w Toruniu. Zasiadałem w radach nadzorczych. Mam odpowiednią wiedzę.

Ważne jest, by mieć obok siebie kogoś, kto pilnuje procedur prawnych i tego, żeby w żadnym momencie nie popełnić błędu. Proszę spojrzeć – całe prawo pracy zawiera wiele elementów wychodzenia ze sporu na etapie rokowań i mediacji. Ale proszę poszukać porozumienia po strajku. Jak nazwać protokół, który jest pisany w czasie trwającego strajku? To ma być źródło prawa pracy, więc napisanie w tym momencie jakichś głupstw mogłoby mieć poważne konsekwencje.

Pracodawcy chętnie wykorzystują kruczki prawne, by podważyć działania związków.

Oczywiście!  W naszych rozmowach brały udział dwie radczynie prawne. Na każdym etapie próbowały podważyć to, co robiliśmy. Miały nawet zastrzeżenia do pierwszego pisma z żądaniem. Odpowiedziałem stanowczo: proszę do sądu w takim razie. Ale dla związkowca, który nie ma prawniczego przygotowania, to wszystko jest niebywale trudne. Sam nie raz się wahałem, przecież takiego sporu nie prowadzi się codziennie.

Mówił pan, że postawa zarządu była bardzo sztywna. W ogóle nie pojawiła się u nich wola porozumienia? Ani podczas negocjacji, ani wtedy, kiedy już przystępowaliście do referendum? Nie było żadnego przebłysku, sygnałów, że jeśli nieco ustąpicie, to jednak można będzie się dogadać?

Musimy rzecz podzielić na dwa etapy – ten rok i poprzedni.

Zrobiliśmy dwugodzinny strajk w listopadzie, zaczął się grudzień, mediator, święta za pasem, a konflikt trwał. Na jakimś etapie zeszliśmy z żądania 1000 zł do 150 zł. Zarząd nie wyraził zgody. Ja tak obniżałem żądania, a z ich strony żadnej reakcji...

Ściana.

Przeczuwałem, że szykuje się strajk na święta. Uznałem, że trzeba znaleźć wyjście. Zaproponowałem: nie chcecie dać w uposażeniu zasadniczym - dajcie jednorazową wypłatę. Zażądałem 2000 zł. Ostatecznie stanęło na kwocie 1750 zł.

Ta spółka nigdy nie miała sporu zbiorowego, a tym bardziej strajku. Zarząd się nie spodziewał, że my się na niego zdecydujemy.

Myśleli, że wycofacie się w ostatniej chwili?

Sądzę, że jednak dostali polecenie przeciągania sprawy.

W styczniu przedstawiciele zarządu przyszli na spotkanie z mediatorem na zupełnym luzie. Jakby przyszli sobie na kawę, pogadać. A my przedyskutowaliśmy sprawę wewnętrznie i zdaliśmy sobie sprawę z tego, jaki oni mogą mieć cel. Raz, że zawsze trudniej „wrócić po pieniądze do tyłu”. Dwa, że strajk, gdybyśmy go prowadzili w marcu, zostałby natychmiast uznany za element gry politycznej, bo 7 kwietnia są przecież wybory samorządowe, a WKD podlega samorządowi. Zostalibyśmy wpakowani w głęboką politykę. A trzeci argument był taki: skoro pracodawca od początku października wiedział, że jest oczekiwanie podwyżek na poziomie 800 zł, to mógł założyć to w budżetach. W tamtym roku mógł faktycznie twierdzić, że nie przewidywał takiego wzrostu płac, nie miał tego założonego w planach budżetowych. Zatem zawarliśmy częściowe porozumienie, wzięliśmy te 1750 zł i zamknęliśmy żądania płacowe za 2023 r.

Na tym pierwszym spotkaniu mediacyjnym w 2024 r. zarząd znowu nie położył nic na stole. Niczego nie zaproponował. Spotkaliśmy się jeszcze raz przed strajkiem, kiedy był już protokół rozbieżności i strajk był zapowiedziany.

Nawet wtedy zarząd nie ustępował?

Liczyłem, że usłyszę coś w stylu: nie mamy 800 złotych dla każdego, ale jesteśmy w stanie dać 600. A oni znowu niczego nie zaproponowali. Strajk zaczął się 18 stycznia. Spotkaliśmy się ponownie, kiedy już trwał. I znowu – nic!

Powiedziałem im, że zachowują się tak, jakbyśmy byli ciągle na etapie rokowań albo mediacji. A tymczasem trwał już strajk, co prawda tylko w godzinach od 6 do 8 i od 15 do 17, ale jednak.

To newralgiczne godziny, szczyt komunikacyjny.

To, że strajkowaliśmy tylko w tych godzinach, było też podyktowane tym, że za strajk się nie płaci. A ludzie mają zobowiązania finansowe, raty, kredyty, opłaty. Miałem świadomość, że ten zarząd nie jest przychylny, by dać cokolwiek. Nie jest łatwo w takich warunkach wezwać ludzi, by faktycznie zrezygnowali z wypłaty.

Ostatecznie jednak strajk odniósł sukces.

Dopiero wtedy, kiedy zapowiedziałem, że od poniedziałku [29 stycznia] robimy strajk totalny. Nic nie wyjeżdża.

Kiedy zarząd przyszedł na kolejne spotkanie, od razu mieli propozycję: 600 zł. Odrzuciłem ją. Powiedziałem: to nie są pieniądze, które w tej chwili wystarczą, żeby zażegnać konflikt. Oni na to od razu: 700. Byłem w szoku jako negocjator, że tyle czasu walczyłem i nie słyszałem z ich strony żadnych propozycji, a teraz tyle uzyskałem w ciągu trzech minut.

Wygląda to tak, jakby byli od razu przygotowani na ten drugi wariant.

Jestem przekonany, że dostali polecenia od marszałka.

Niestety o tych 700 zł jeszcze dyskutowaliśmy przez trzy godziny. Zaproponowano nam 700 zł od marca. Powiedziałem, że od marca absolutnie nie, my oczekujemy od stycznia. To padła kolejna propozycja z naszej strony: 500 zł w styczniu, 300 zł od marca. Odrzucili. Stopniowo ustępowali, aż doszliśmy do 700 zł średnio od 1 lutego.

Pan marszałek zażegnał konflikt w trzy minuty. Za dziesięć trzecia padła propozycja, za siedem trzecia oni się zgodzili, a o piętnastej pojechały pociągi. Dałem zielone światło, żeby przerwać strajk. Trzy minuty! A wcześniej przez cztery miesiące żadne argumenty nie trafiały.

Dopiero strajk zrobił na zarządzie prawdziwe wrażenie.

Rzadko się dziś spotyka tak zmobilizowaną załogę. Nie wiem, czy gdzieś była druga podobna. Naprawdę byłem pod ogromnym wrażeniem tych ludzi. Kiedy wchodziłem na warsztat, mijały dosłownie trzy minuty i oni się schodzili. Rozmawiałem z nimi: jak postąpić? Jak mam się zachować? Jakie macie oczekiwania, czego mam się trzymać, czego bronić?

Zadali mi pytanie: czy warsztat nie zostanie wykolegowany? Powiedziałem: dla mnie słowo jest ważniejsze od pieniędzy. Obiecałem, że jeśli podejmą walkę i faktycznie będą protestowali razem z maszynistami, to daję im słowo honoru, że nikt ich nie oszuka. Jestem dumny z ich postawy i z tego, że dotrzymałem słowa.

Niestety administracja nie dostanie takich pieniędzy.

Mogli się przyłączyć...

Nie wymagałem tego, żeby chodzili z flagami i krzyczeli, że strajkują. Wystarczyłoby oficjalne poparcie dla strajku. Tymczasem nie tylko nie miałem z tamtej strony poparcia, ale wręcz rzucano mi kłody pod nogi. Takie są efekty. Choć mam świadomość, że to też są pracownicy. Może kiedyś ich postawa się zmieni.

Teraz zawarliście porozumienie, ale czy ustaliliście termin kolejnych rozmów, na ten rok, albo na następny? Jak wiadomo, inflacja postępuje.

Mamy zapisany wzrost wynagrodzeń w uposażeniu zasadniczym średnio 700 zł na pracownika. Zawierając porozumienie, zostaliśmy poproszeni o zawarcie tam zobowiązania do spokoju społecznego. Ja proponowałem do czerwca, ale nie chcieli się zgodzić – mamy ostatecznie spokój społeczny do końca roku. Do końca roku nie będziemy występowali o wzrost wynagrodzeń. Uważam zresztą, że pracownicy na nowych warunkach będą całkiem nieźle zarabiać.

Są kwestie, które będą poruszane. Jak kilometrówka, która nie była zmieniana od 20 lat. To jednak będzie dialog, pokojowe szukanie porozumień. Jest ku temu wola drugiej strony.

Obecnie z różnych spółek kolejowych dochodzą nas głosy o możliwych protestach, sporach zbiorowych. Trudna sytuacja jest w PKP Cargo, szykują się do sporu zbiorowego w PKP Intercity. Czy jeśli tam dojdzie do jakiejś eskalacji, czy wasz związek poprze związki, które tam działają? Czy będziecie obecni na manifestacjach, pikietach, albo chociaż czy wystosujecie komunikat do mediów w tej sprawie?

Kiedy trwał nasz strajk, widziałem – na Facebooku i nie tylko tam – wypowiedzi pasażerów, którzy mówili, że skoro kolejarze strajkują, to widać potrzebują. Byłem sam świadkiem tego, jak reporterzy prosili o komentarz pewną panią, która przyszła na pociąg i dowiedziała się, że on nie pojedzie, bo trwa strajk. Ona im powiedziała, że znajdzie sobie jakiś inny środek transportu, a skoro jest strajk, to niech pracownicy walczą o swoje. Mówiłem w mediach, że my jako społeczeństwo musimy nauczyć się pewnej rzeczy: skoro jakaś grupa zawodowa podjęła strajk, to znaczy, że mają ku temu przesłanki. Są podstawy, by tak postąpić. W każdym medium mówiłem: każdy z tych podróżnych, którzy dzisiaj nie mogli pojechać, gdzieś pracuje. Każdy z nich oczekuje, że jego czy jej praca będzie godnie opłacana. Każdy będzie miał taki moment w swoim życiu - a może już miał - że będzie oczekiwać wyższej pensji. My go mamy teraz.

Związki zawodowe są po to, żeby wspierać każdą inicjatywę, każdą walkę pracowników o polepszenie swojego bytu. W Cargo właśnie nasz związek jest inspiratorem oczekiwań wzrostu wynagrodzenia. W Intercity sytuacja jest inna, ale tam również jesteśmy. Nasz związek jest silny w każdej spółce kolejowej, wszędzie mamy swoje organizacje i swoich członków. Mamy taką reputację, że jeśli nasz związek maszynistów podejmie jakąś walkę, to coś z tego będzie. Jest na kolei opinia, że jesteśmy waleczni – i  skuteczni.

Nie chodzi jednak o waleczność dla zasady. Skuteczne wystąpienia są możliwe wtedy, kiedy otrzymujemy sygnały płynące od pracowników, że trzeba  podjąć rozmowy o wzroście wynagrodzenia. Staramy się reagować na to, co słyszymy. Związek musi być jak rodzina, w której mówimy sobie wszystko, co nam leży na sercu i gdzie się wyartykułuje wszystko, co ułatwi rozwiązanie problemu. Wtedy liderzy organizacji mają szansę cokolwiek zrobić. W Cargo potrzeba wzrostu wynagrodzeń jest artykułowana coraz głośniej i to od dawna.

Obecnie na kolei widać też skutki zmiany politycznej. Nieuchronne zdają się zmiany w zarządach spółek kolejowych.

Tak, mamy tego świadomość. Widać zresztą, jak zarządy w tym obecnym „okresie przejściowym” nie chcą się specjalnie angażować w spory zbiorowe. Ale spory mają swoją logikę, swoje zasady. Nie można od tych zasad odstępować. W WKD były propozycje: teraz damy 500 zł, a potem będziemy sobie rozmawiać. Ale w jakim trybie mielibyśmy rozmawiać?! Gdybym zawarł porozumienie, a potem chciał rozmawiać, prawdopodobnie usłyszałbym, że nie ma do tego podstaw prawnych.

Są określone procedury i trzeba się ich trzymać. Ten konflikt nauczył mnie tego, że gdybym tylko czegoś nie dopełnił, to prawdopodobnie wylądowałbym w sądzie z oskarżeniami. Zachowywałem wszystkie dokumenty, na wszelki wypadek. Zawarliśmy porozumienie, więc pewnie nic takiego nie nastąpi, ale gdybyśmy go jednak nie zawarli? Trzeba mieć wszystkie dokumenty, aby udowodnić, co i jak zrobiliśmy. Szczególnie newralgicznym elementem jest referendum strajkowe, bo ono jest kluczem do dalszych działań.

Jakie były nastroje załogi w momencie przystępowania do strajku, już pan opowiedział. A jak ludzie podeszli do porozumienia, które zostało zawarte? Wyobrażam sobie, że się cieszyli. Miał pan telefony z gratulacjami?

Pierwszy raz doświadczyłem tego, że to załoga inspirowała mnie do twardej walki. Nie tylko zarząd stawiał przede mną ścianę, oni też. Mówili: żadna inna kwota, 800 zł. To nie jest też łatwa sytuacja dla osoby, która negocjuje. Ostatecznie ustąpiłem z jednego miesiąca i ustąpiłem z 50 zł. Wziąłem to na swoje barki.

Siła płynąca z tej załogi była ogromna. Ja tylko artykułowałem oczekiwania pracowników i zmierzałem do tego, żeby one zostały zrealizowane. Gdyby tego zaangażowania pracowników nie było, to by się nie udało. Ich determinacja dawała siłę i mnie. Łatwo powiedzieć: siadamy i negocjujemy. To jest ogromna burza w głowie! Przewija się masę propozycji, a ja przez całą drogę nie mogłem popełnić błędu.

Dwa razy w życiu otrzymałem brawa za swoją pracę. Pierwszy raz, kiedy wracałem z Krakowa z egzaminów instruktorskich. W Kutnie okazało się, że maszyniście, który miał wziąć ten pociąg, którym jechałem, zapalił się wagon i będziemy czekali około trzech godzin. Więc ja, ze wszystkimi uprawnieniami, kartą, znajomością szlaku zadzwoniłem do dyspozytora, że ten pociąg przejmę. Cała rozmowa odbywała się na peronie, wielu podróżnych widziało i słyszało, jak stoję w jasnym garniturze i mówię, że jestem maszynistą i doprowadzę ten pociąg. Doprowadziłem. Wysiadłem z lokomotywy w Toruniu, gdzie już zmiana czekała. Szedłem po peronie i dostałem brawa od podróżnych. Będę te brawa do końca swojej pracy – albo do końca życia – pamiętał.

A drugie brawa otrzymałem teraz, kiedy poszedłem na warsztat i powiedziałem, jakie jest porozumienie, że się właśnie spisuje. Nie spodziewałem się takiej reakcji. To było zupełnie spontaniczne i, nie ukrywam – bardzo przyjemne. Myślę, że to było wyrzucenie z siebie całego tego napięcia, które w ludziach narastało.

Ludzie wreszcie odetchnęli?

Ze mnie też schodziło napięcie. Mam świadomość, że kiedy już trwa strajk, to trzeba zrobić wszystko, żeby z tego strajku wyjść – z twarzą i z sukcesem. Zrobić strajk to jedno, ale wyjść z tego strajku – to co innego. To jest całkowicie inna gra. Każdy, kto będzie podejmował działania strajkowe, musi mieć tego świadomość. Zorganizowanie protestu, doprowadzenie do tego, żeby ludzie nie podjęli pracy, to jest jeden wysiłek. Druga kwestia – to zawarcie takiego porozumienia, które zakończy strajk i da satysfakcję, zrealizuje oczekiwania pracowników. To jest przecież samo sedno sprawy!

Wam się udało. Pozostaje tylko – w imieniu całej redakcji – pogratulować.

Musimy w kapitalizmie nauczyć się umiejętności walki o swoje prawa. Bo prawo do wynagrodzenia każdy z nas po prostu ma. W konstytucji mamy zapisane prawo do strajku, ono się tam przypadkiem nie znalazło. To jest narzędzie pracowników, które w krajach zachodnich jest stosowane powszechnie.

Polskie przedsiębiorstwa często zyskują przewagę konkurencyjną, bo polski pracownik zarabia bardzo mało, nieporównywalnie mniej od zachodniego. Nasze firmy nie starają się inaczej zdobywać przewagi, tylko kosztem pracowników. To nie jest w porządku. Skoro jesteśmy w Europie, nasze wynagrodzenia powinny być europejskie. Musimy się nauczyć o to walczyć.

Materiał powstał w ramach projektu "Ośrodek Monitorowania Konfliktów Społecznych" realizowanego ze środków Funduszu Solidarności i Współpracy "Aktywni Naprzód".