Jak pamiętamy, kilka miesięcy temu partie tzw. demokratycznej opozycji (czyli antyPiS) ogłosiły, że partia Jarosława Kaczyńskiego skończy swój żywot po jesiennych wyborach, zostanie rozliczona, a rząd będzie tworzony przez szeroką i kolorową koalicję normalności. Od tamtej pory nie tylko wzrosło PiS-owi, ale i skrajnie prawicowej Konfederacji, jej przyszłemu - jeśli będzie taka potrzeba - koalicjantowi. Pycha opozycji kroczyła przed upadkiem.



Bo, że będzie upadek i sromotna porażka - jestem przekonany. Tak musiały skończyć się ciągłe rozmowy o jednej liście, skrywające brak programu, zarzynanie się nawzajem i powrót niewiarygodnego Tuska. Wyborców od tego jakoś nie przybyło.

Rozhuśtały się za to emocje.

Dla Tuska, jak i Kaczyńskiego, ten układ jest złoty. Czy skończy się to domknięciem, trwającego od 2005 r. układu dwupartyjnego w Polsce? Wszystko na to wskazuje.

Mniejsze partie jeszcze wierzgają, ale chyba powoli zdają sobie sprawę z niedawnych słów Tuska - kto się nie połączy (pod jego skrzydłami), tego ukarzą wyborcy. W sondażach bowiem Lewica, Hołownia, PSL zaczynają niebezpiecznie tańczyć na progu. Jeśli ta tendencja się utrzyma, w czerwcu, czyli terminie ostatecznego ogłaszania list wyborczych, wszyscy wylądują w jednym worze.

Wszystko jednak wskazuje na to, że to nie wystarczy im do wygranej. Bo dwie duże listy grają na korzyść tego trzeciego, czyli Konfederacji.

Ta już, po pierwszych przymiarkach Hołowni do koalicji z PSL-em, zaczęła zyskiwać. Głosy przepłynęły od Hołowni właśnie; od wyborców wypatrujących jakiejś świeżości w polskiej polityce. A Konfederacja, pod wodzą Mentzena, chowająca swoich największych szurów, bardzo sprawnie taką udaje.

Daruję sobie komentowanie tych, którzy uważają, a nawet wyrażają optymizm, że możliwy jest jakiś deal Konfederacji z tak zwaną demokratyczną opozycją po wyborach w celu stworzenia wspólnego rządu. Pozostawię ich na właściwym miejscu, czyli w moralnej dupie.

Widzę właściwie tylko jedno rozwiązanie dla czarnego, ale chyba bardzo realnego scenariusza, który tu zarysowuję. Jest nim pojawienie się jakiegoś nowego projektu wyborczego. Nowej prospołecznej siły przemawiającej do wyborców wypatrujących świeżości, raczej wkurzonych i rewindykacyjnych. Złożonej z realnie zakorzenionych społeczników, a nie zgranych twarzy. Krótko mówiąc, realnego ruchu społecznego.

Czy to tylko mrzonki?