Okazuje się, że rację mieli ci, którzy co do programu Tuska i jego "demokratów" nie łudzili się ani przez chwilę. To, co zapisano w umowie koalicyjnej, przy bardzo dobrych chęciach można uznać "tylko" za stek ogólników. Realniej patrząc - opozycja szykuje nam powrót do przeszłości, tej sprzed ośmiu lat. Niczego się nie nauczyli, bo i niczego nauczyć się nie chcieli. Byty takie jak Platforma Obywatelska czy Trzecia Droga nie istnieją po to, by się uczyć i wypracowywać lepsze propozycje dla większości społeczeństwa, tylko po to, by wręczać kolejne prezenty biznesowi. Pracująca większość ma siedzieć cicho i cieszyć się, że Polska będzie teraz uśmiechnięta i europejska.
Nie ma w dokumencie grama myśli lewicowej, nawet tej umiarkowanej, która nie walczy z wyzyskiem, tylko negocjuje jakieś drobne korekty systemu.
Prawdziwy socjaldemokrata umarłby ze wstydu, zanim podpisałby się pod tekstem, w którym stwierdzono, że przez ostatnie osiem lat państwo toczyło wojnę z przedsiębiorcami.
Jak - obniżając podatki? Pilnując, by związki zawodowe miały związane ręce? Sięganie po taką retorykę w kontekście relacji polskiego państwa z biznesem jest zwyczajną obrazą dla ofiar wszystkich wojen. Liderzy Nowej Lewicy nie mieli jednak z tym problemu. Taka z nich właśnie socjaldemokracja.
Owszem, zawarto w umowie punkty dotyczące ochrony zdrowia, transportu, edukacji. Sformułowane tak, że może się pod nimi podpisać nawet rozsądny centrysta, ba, prawicowiec, który nie chce, by jego państwo spektakularnie się zawaliło. Potem, kiedy nic nie wyjdzie z okrągłych formułek o nowych połączeniach autobusowych albo o "efektywnym zwiększaniu wydatków budżetowych na edukację", można będzie sprawę zwalić na potrzebę uzdrawiania finansów publicznych (czytaj: neoliberalnych cięć). O tym zresztą też jest w umowie. Jeśli w ogóle premier Tusk zechce cokolwiek tłumaczyć ciemnemu ludowi, który powinien się po prostu cieszyć z odsunięcia PiS od władzy.
Podwyżki dla nauczycieli i budżetówki? Stosowne ustawy niby mają się pojawić w ciągu 100 pierwszych dni rządów, ale i w tym punkcie łudzić się nie warto. Autor ekonomicznego programu PO kilka dni temu już kluczył w Polsat News, że podwyżki będą kosztowały dziesiątki miliardów, najpierw trzeba wejść do Ministerstwa Finansów, potem ustalić, które fundusze i agencje można zlikwidować. Podpowiem: nie będzie to IPN, którego zamknięcie masę razy obiecywała Nowa Lewica, a o którym nie ma w dokumencie słowa. To może chociaż prawa kobiet? Tu koalicjanci mają głosujące obywatelki za kretynki, które ucieszą się, że ktoś im obieca "unieważnienie wyroku Trybunału Konstytucyjnego" (jak?!), czyli powrót do "kompromisu aborcyjnego".
Pamiętam bardzo dobrze, jak działacze Razem i Nowej Lewicy odpowiadali w kampanii na wątpliwości, czy jest sens wchodzić w koalicję z neoliberałami Tuska. Jak obiecywali, że będą forsować prospołeczne rozwiązania i patrzeć Platformie na ręce.
Czego to oni mieli nie załatwić - aborcji na życzenie, państwowego programu budowy mieszkań, skokowego wzrostu wydatków na oświatę i ochronę zdrowia. A co przeforsowali ostatecznie? Stanowisko marszałka Sejmu dla Włodzimierza Czarzastego, na pół kadencji, a do tego Krzysztofa Gawkowskiego jako wicepremiera od cyfryzacji. Są stanowiska, udział we władzy, dotacja, która pozwoli Nowej Lewicy przetrwać do następnych wyborów. Jest to, o co liderom Nowej Lewicy tak naprawdę chodziło. Dla wyborców zostają głupawe uśmiechy i wykręty, że "nie dało się". I do tego kuriozalne stanowisko Partii Razem, która w kampanii grzecznie ustawiała się z neoliberałami w jednym szeregu, a potem przekonała się, że neoliberałowie nie chcą realizować lewicowych postulatów (dlaczego??!!). Co zatem zrobi? Nie wejdzie do rządu (OK), ale poprze jego powstanie (zupełnie jakby Tuskowi na tym w ogóle zależało). Sami nie przyłożą ręki do wspierania biznesu, ale zaaprobują powstanie rządu, który niczego innego robić nie planuje.
Przez osiem lat opozycja udowadniała, że poza odsunięciem PiS od władzy i korektą najbardziej oczywistych posunięć godzących w państwo prawa nie ma do zaoferowania wiele więcej.
Teraz dostaliśmy to na talerzu. Bije z tej umowy duchem przysłowiowych ośmiu gwiazdek, tego jest dużo, tu koalicjanci wiedzą, czego chcą. Gdzie indziej, kiedy w końcu wykrzesują z siebie jakieś konkrety, są to pomysły tyleż bezkosztowe, co mało znaczące - jak wyeliminowanie zadań domowych, czego zresztą nie dekretuje rząd ustawą. Ale umowa koalicyjna to coś gorszego, niż zapowiedź powrotu do rządów technokratyczno-probiznesowych, jakie Polacy i Polki już poznali. To zapis arogancji naszych "demokratów", którzy po zimnym prysznicu, jakim były sukcesy PiS, nadal są przekonani, że społeczeństwo oczekuje od nich wyłącznie sloganów i ulg dla biznesu. To zapis bezczelności polityków, którzy po tym, kiedy PiS udowodnił, że Polska może mieć inną politykę społeczną niż jej brak, zamierzają ostentacyjnie zostawić pracującą większość Polaków na lodzie, rzucając puste hasełka o mieszkaniach i "potrzebie kompleksowych rozwiązań".
Nie wiem, czy zachwyceni samymi sobą liderzy koalicji wiedzą, że jeśli będą tak prowadzić politykę, większość Polaków uzna, że rozwiązanie jest tak naprawdę tylko jedno. Powrót do władzy PiS. I może to nastąpić szybciej, niż się Tuskowi i jego przybocznym (albo przystawkom, jak kto woli) wydaje.