To, co działo się wczoraj na ulicach Warszawy, przypominało sceny z poprzednich kadencji Donalda Tuska i Ewy Kopacz. W 2015 r. rząd PO pacyfikował protesty górników i nazywał ich chuliganami. Teraz „chuliganami” zostali rolnicy.
Tysiące producentów żywności z całego kraju przybyło do Warszawy, by skorzystać z demokratycznego prawa wyrażania swoich poglądów i obrony swoich interesów. Gwarantuje to prawo konstytucja, ulubiony argument (a może już nie taki ulubiony?) polskich obrońców praworządności z Donaldem Tuskiem na czele. Tysiące ludzi zostawiły swoje rodziny i swoje obowiązki, by zabrać głos w obronie własnego istnienia. Otwarcie europejskiego rynku na tanią produkcję rolną spoza Wspólnoty oznacza, w kapitalistycznych realiach, zmierzch produkcji tutaj. Rozumieją to rolnicy nie tylko w Polsce, ale wszędzie.
Protesty producentów żywności rozegrały się w tym roku w niemal każdym europejskim państwie: od Francji i Hiszpanii, przez Niemcy, Czechy i Słowację, po Bułgarię i Rumunię. To nie jest przypadek.
Rozumieją to również Polacy, którzy bezwzględną większością – jak pokazują sondaże – sympatyzują z rolnikami. Nie trzeba naszych współobywateli przekonywać, że możliwość wytwarzania żywności na miejscu, zamiast importować ją z daleka, jest bezcenna. Napisałabym: zdają się tego nie rozumieć europejscy przywódcy, ale wiemy przecież, że polityka UE nie jest wyrazem niezrozumienia. Unia Europejska jest wspólnotą opartą na konkurencji i działającą na rzecz wielkiego biznesu. W Zielonym Ładzie może być wiele pełnych troski o klimat zdań, ale otwarcie się na tanią produkcję spoza wspólnoty oznacza przede wszystkim troskę o interesy wielkich agroholdingów. Korzyść dla środowiska w ostatecznym rozrachunku i tak będzie mniej istotna, niż zyski. Nie mówiąc już o dialogu z mniejszymi producentami, których tak zorganizowany rynek po prostu niszczy.
Posyłając policję przeciwko protestującym rolnikom, którzy – jak przyznaje sama policja – w większości demonstrowali absolutnie pokojowo (rolnicy twierdzą, że agresywni demonstranci byli prowokatorami, i nie da się tego uznać za całkowicie nieprawdopodobne), rząd Tuska również pokazał, że dialogu sobie nie życzy.
Co najwyżej z własnymi poplecznikami i potakiwaczami. Tusk zapewnia teraz, że wynegocjuje korzystne rozwiązania dla polskich rolników na szczeblu europejskim. I to dlatego, że sam uważa to za słuszne, a nie z powodu jakichś tam protestów. Dziś odpychano od Sejmu rolników, jutro padnie na kolejną grupę, która będzie chciała wyrazić swoje zdanie w sprawach dla siebie podstawowych. Uśmiechnięta Polska, współtworzony przez Lewicę rząd, znowu okrzyknie kolejnych demonstrantów „chuliganami”, których można bić i traktować gazem.
Być może szczególnie smutne w tym wszystkim jest to, że żaden z parlamentarzystów tak zwanej lewicy nie wyszedł do protestujących farmerów, aby z nimi porozmawiać. Z okien sejmowych pomieszczeń woleli przyglądać się brutalnym działaniom policji. Kiedy policja brutalnie rozpędzała demonstracje kobiet, posłanki Lewicy biegły ich bronić. Rolnicy na to nie zasłużyli? Nie zasłużyli nawet na to, by poważnie ich potraktować? Do polityczek i polityków Lewicy parlamentarnej zdaje się nie docierać fakt, że dołączają do nich kolejne niezadowolone grupy społeczne. Zachłyśnięci powrotem do władzy „działacze” lewicy wolą urządzać potańcówki w sejmie niż zajmować się realnymi problemami obywateli swojego kraju.
A może nie ma powodów do smutku, bo tak naprawdę sejmowa Lewica trzyma po prostu swój rozczarowujący poziom, do którego zdążyła nas przyzwyczaić?
Wszak milczą, gdy Hołownia podkręca wojenną atmosferę, a rząd, zamiast inwestować w służbę zdrowia, podpisuje kolejne kontrakty zbrojeniowe. Milczą, gdy ich koalicjanci prześcigają się w prezentach dla przedsiębiorców, a podwyżki obiecane dla nauczycieli kurczą się w oczach. Dlaczego więc mieliby nagle zauważyć brak dialogu społecznego z rolnikami? Nie przeszkadza parlamentarzystom Lewicy powtórka z 2015 r., gdy rząd PO kazał policji strzelać do górników. Politycy Lewicy, podobnie jak w 2015 kupią tłumaczenie Tuska, który nazwie demonstrujących prowokatorami. Zresztą słowa o prowokatorach już padły w sejmie, z ust Hołowni i ministra Kierwińskiego.
Paradoksalnie – można się z nimi zgodzić. Tak, całemu zamieszaniu winni są prowokatorzy, ale nie są to protestujący rolnicy, lecz obecna większość sejmowa, która demonstracyjnie ignoruje jeden z największych ruchów społecznych w najnowszej historii Polski. Próbuje sprowadzić go do machinacji PiS, zupełnie jakby PiS był władny wyprowadzić na ulice rolników na całym kontynencie. Nie jest! Żeby to dostrzec, wystarczy elementarna logika.
Ludzie nie chcą igrzysk, wiecznego rozliczania PiS i stawiania na „politykę tożsamości”. Ludzie chcą mieć co do gara włożyć, chcą zwyczajnie i godnie żyć.
Tylko kto jest dziś w naszej „elicie politycznej” w stanie to zauważyć?